Do czwartej rano siedziałem przed komputerem by nadrobić jutrzejszej kilka godzin wędkowania. Choć ostatnio nie mam czasu na nic, ze względu na całą masę obowiązków zarówno służbowych jak i osobistych to jednak postanowiłem wygospodarować kilka godzin, ostatniego dnia na swoim jeziorku i zakończyć sezon spinningowy. Od 1 grudnia obowiązuje zakaz spinningu, który trwać będzie aż do 1 maja roku następnego, więc aż na pięć miesięcy będzie trwać nasza „separacja”.
Rano wstałem parę minut po szóstej by dokończyć jeszcze to, czego nie skończyłem w nocy. Później trochę domowych obowiązków i około 12.30 sunąłem już łódką po jeziorze. Mając do dyspozycji, zaledwie niespełna trzy godziny czasu postawiłem na najbardziej sprawdzone i pewne miejsce, które podczas tegorocznego sezonu praktycznie zawsze się sprawdzało. Ustawiłem łódkę na głębokości sześciu metrów i idąc dalej tropem tegorocznych sukcesów zacząłem intensywnie obławiać moją bankówkę. Oczywiście na pierwszy ogień poszły przynęty, które w tym roku pokazały swoją doskonałość oraz obdarzyły mnie pięknymi rybami.
jesienne fale
Kilkanaście minut po trzynastej pierwsze branie, może nie tak mocne jak tego oczekiwałem jednak pewne szybkie zacięcie i już holuję. Odległość była spora a ryba wykazywała się nadzwyczaj waleczna. Jak się okazało po chwili je wielkość nie powalała na kolana, bo zdobyczą okazał się 59 centymetrowy ćwiczebny sandacz, które w tym roku, w podobnych wielkościach dominowały w połowach – jest pierwsza ryba jest!
listopadowy sandacz
Zacząłem dalej bawić się przynętami zmieniając, co jakiś czas silikonowego wabika, zastępując go kolejnym w moim mniemaniu niezastąpionym, kilerem. Po kilkunastu minutach znowu czuję tym razem jeszcze bardziej delikatnie trącenie. Szybka reakcja, wleczeniem przynęty po dnie, zakończonej wysokim podbiciem poprzez uniesienie szczytówki i jest strzał. Może nie za mocny, lecz zacięcie, przynajmniej jak mi się wydawało przez moment pewne i mocne. Jednak po krótkiej chwili holu czuję, że rybka jest rybskiem. Tak, więc staram się opanować emocje i holować bardzo rozsądnie jak przystało na prawdziwego twardziela. Ryba walczyła w początkowej fazie dosyć ostro, gwałtownie murując, zatem jestem prawie pewien, że ma dużego sandacza na kiju. Idzie dalej dnem, ale co jakiś czas daje podnieść się na chwilę do góry, by znowu odjechać w dół. I tak do momentu, kiedy stanął prawie pionowo pod łódką.
- Co teraz pomyślałem? – Pierwsza próba oderwania skończyła się w pół wody – po prostu przegrałem walkę, a nie chcą ciągnąć go na siłę pozwoliłem odjechać mu znowu w dół.
- Stanął, więc znowu do góry, powoli by nie kończyło się za chwilę płaczem, wielka ryba na zakończenie sezonu – wspaniały happy end.
- To zaczynamy zabawę od nowa, kolejne poderwanie od dna, jedzie do góry stawiając opór, ale tuż przed lustrem znowu zaczyna pokazywać, na co go stać, tym razem przez moment mogłem go musnąć okiem i wtedy nieco kolana mi się ugięły. Bez wędkarskiej przesady mogę stwierdzić, że długość może się zakręcić w granicach metra. Była by to trzecia metrówka z tego jeziora w tym sezonie i to ostatniego dnia. Jednak znowu odjechał w dół.
listopadowy okoń
- Tym razem idzie centralnie pod łódkę, aż szczytówka znalazła się w wodzie a wędka wygięła się chyba do granic możliwości. No i zaczyna się dramat, zobaczyłem rybę a w sumie potężne rybsko i stoję na tej łódce z nogami jak z waty. Po chwili jednak stanął, więc po raz kolejny podjąłem próbę zakończenia holu. I tak powoli do góry – idzie może w końcu się zmęczył i da się podebrać. Pokazał się raz, odjechał i po kilkunastu sekundach znowu, jest tym razem już idzie powoli, ale idzie. Tak, więc z trzęsącą się ręką próbuję podebrać go delikatnie, chwycić pod skrzela – bo jak zwykle podbierak jest ale złożony. Jednak w momencie, kiedy go dotknąłem pochylony tak mocno, że łokieć lewej ręki miałem cały w wodzie ryba, prawdopodobnie resztkami sił lub po prostu instynktownie i z silnej chęci uwolnienia się z tej jakże trudnej dla niej sytuacji, zrobiła ostatni manewr tak silny, że kilku stopniową wodę z jeziora poczułem nawet na twarzy. I niestety wtedy właśnie dostrzegłem, że zapięta bardzo delikatnie, nawet przez chwilę zdziwiłem się, że walczyliśmy tak długo.
- Tak, więc marzenia o zdjęciu z dużą rybą rozpłynęły się niczym poranna mgła. Ale cóż takie jest wędkarstwo.
Usiadłem i trzęsącym się rękami z miną wielkiej bezsilności i bezradności zapaliłem papierosa, który początkowo miał mnie uspokoić, jednak nawet i to nie pomogło. Posiedziałem tak chyba ładną chwilkę analizując minuta po minucie to, co przed chwilą się stało. Próbując wyciągnąć na szybko wnioski, dziś raczej, już drugi raz mnie coś takiego nie spotka – ale może jednak?
listopadowy zachód słońca
Nie zmieniając miejsca, tylko delikatnie przestawiając się nieco, zacząłem ponownie zabawę swoimi silikonowymi pewniakami. Przez około czterdzieści minut praktycznie byłem bez brania, zwalając wszystko na tego kolosa, który narobił takiego zamieszania, że już pewnie dziś w ogóle nic nie złapię. Jednak determinacja i świadomość tego, że to ostatni dzień na moim ukochanym jeziorku nie pozwalała odłożyć mi wędki, choć na chwilkę.
Słoneczko powoli zaczęło chować się za drzewa okalające zatokę, przebijając się jeszcze ostatnimi promieniami oświetlało, lekko pomarszczone lustro wody południowym wiaterkiem. Zmieniając pewniaka na jeszcze większego pewnika, oddawałem coraz to kolejny rzuty z nadzieję na kolejne branie. Praktycznie powinienem już pakować się do domu, bo obowiązki wzywają jednak powtarzając sobie pod nosem – ach –ostatni rzut, oddałem ich jeszcze kilkanaście. I właśnie odezwały się ponownie, agresywne, sandaczowe kopnięcie. Krótki hol i jest, standardowy rozmiar, tym razem 57 cm. Oj, co ja się w tym roku nałowiłem tych króciaków, ale gdzie te kluchy a wiem, że są, przecież latem nocami wciąż się łowiło to 70-tak, to 80-tak, a tu jeszcze jakaś 90-tka się trafiła. Naciągając czas i tłumacząc się sam przed sobą oddawałem wciąż ostatni rzut. A co drugi lub trzeci rzut, był kontakt z rybą i jak tu skończyć. Po około dwudziestu minutach na kiju po dosyć mocnym i wyrazistym braniu „z dwu taktu”, czuję piękny telegraf, zatem na koniec są jeszcze garbusy, cóż za sentymentalne pożegnanie się zrobiło. W sumie udało się w zaciąć i wyholować jeszcze trzy.
grabus przed zmierzchem
Trochę z wyrzutami sumienia z powodu naciągniętego czasu, ale w sumie szczęśliwy wracałem do przystani. Słońce już dawno się schowało i powoli nastawał półmrok. Tak zakończył się ostatni dzień wędkowania na Jeziorze Lubiąż, z wielkim żalem właśnie rozstaję aż na całe pięć miesięcy – z wędkarskim bólem serca, cierpliwie będę czekać do maja!
Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś nad wodą
Paweł GARBUS Kołodziejczyk