W piątkowy poranek kilka minut po dziewiątej, zapukał kurier z przesyłką. Jak zwykle Bartek nie uprzedził o wysyłce. Z pewnością chciał zrobić niespodziankę, zaskakując mnie po raz kolejny. I tym razem znowu mu się udało. Nadeszły długo wyczekiwane nowe wędki z pracowni BB Custom Rods.
Pierwsza z nich to wyjątkowa i bardzo specyficzna szpada do lekkiego łowienia. Matagi TR 66 L, o długości 198 cm i mocy 8lb. Druga zaś Matagi TR 66 M 12 lb i tej samej długości. Wędki z serii twitch, które również świetnie spisują się przy opadzie. Wiem bo od kilku miesięcy użytkuję, środkową z tej trójcy, TR 66 ML o mocy 10lb. I to właśnie dzięki temu, że po raz kolejny dałem namówić się Bartkowi na coś nowego, spowodowała dalsze następstwa. Bezsprzecznym jest fakt, że zauroczyłem się tym kijem, więc zamówiłem kolejne dwa i stałem się posiadaczem całej serii. Mogąc po pierwsze porównać je między sobą, a dwa że łowienie wędkami z tej serii, stało się dla mnie wyjątkowym czasem nad wodą. Zarówno w ich celowym przeznaczeniu czyli twitchu, jak również w łowieniu z opadu. Uzupełnieniem tej przesyłki był już drugi Krag Elite 20lb, który jest świetnym kijem do łowienia sandaczy oraz szczupaków.
Późnym popołudniem wyskoczyłem na kilka godzinek nad wodę, by sprawdzić w akcji moje nowe nabytki. Na pierwszy ogień poszła „L”, uzbrojona w wyjątkowego Aldebarana MG7, którego wcześniej zakupiłem do Andrzeja Przybytka. Jej wyjątkowość polegała na tym, że z seryjnego multiplikatora praktycznie została tylko nazwa wraz z budą. Ale o tym już innym razem.
Pierwsze rzuty, pierwsze brania i już wiedziałem że okonie będą miały w tym roku przesrane. Czułość wędziska, która uzupełniała bardzo dobra plecionka Varivasa, przekazywała nawet najdelikatniejsze brania, wręcz okoniowe cmoknięcia. Szybka akcja szczytowa taka jak lubię, pozwalała na niemal natychmiastową reakcję na wszystkie ataki mojej przynęty, dzięki czemu łowiłem kolejne ryby. Choć wielkość trzydziestaków nie robiła na mnie wrażenia, to ilość przerzuconych okoni przez kolejne dwie godziny, wyczerpywała znamiona satysfakcji wędkarskiej. Na długo w pamięć zapadnie mi pierwsze branie, kiedy to niemal z wrażenia pod względem czułości wypuściłem wędkę z rąk. Ale cóż, czasami i tak bywa.
Kilka minut po osiemnastej, postanowiłem zmienić miejscówkę oraz gatunek ryb, przestawiając się na wieczorne sandacze. Zaparkowałem łódź na szczycie twardego wzniesienia. I biorąc do łapek drugą z wędek Matagi, tym razem M, rozpocząłem polowanie na mętnookiego. Po kilkudziesięciu rzutach bez brania. Postanowiłem nieco mocniej uderzyć o podłogę, dlatego też sięgnąłem po 20 funtowego nowego Kraga. Uzbrojonego w uchwyt anatomiczny autorstwa Bartka, wykonany z czeczotu kolonowego dawał przyjemne uczucie podczas użytkowania. Spięty z moją nową perełką Shimano CC201DC, którą dzięki Mikołajowi sprowadziłem w czerwcu z Japonii, podawałem kolejne ciężkie przynęty po podłodze, prowokując sandacze do ataku.
Po kolejnej zmienionej przynęcie, którą był Slik Shad od Fox-a w rozmiarze dziewięć centymetrów, w okoniowych barwach UV, nastąpił przełom. Wąska guma o drobnej ogonowej pracy przypadła do gustu drapieżcom. Uzbrojona na trzydziesto gramowej główce spowodowała, że worek się rozwiązał. Choć głębokość nie była znaczna, to widać że sandacze potrzebowały impulsu do ataku. A był nim szybki i mocny opad, który zapewne robił nie lada zamieszanie na dnie. Pierwsza ryba, poprawiała kilkukrotnie swój atak. Odprowadzając jednocześnie przynętę prawie pod samą łódź, gdzie nastąpił zwieńczający zamach. Kolejne nie miały już takich problemów. Waląc w niewielką gumę za to z wielką zawziętością, łykały pewnie co powodowało, że nie było pustych przelotów.
Sandaczowa wataha w ćwiczebnym rozmiarze sześćdziesięciu paru centymetrów, nie zabawiła długo. Brania powoli ustawały lecz nie całkowicie. Ponieważ mętnookie zastąpiły okonie, które równie z wielką zaciętością, chcąc im niemal dorównać, atakowały dalej. Krag okazał się za mocny, a gramatura troszeczkę za duża więc po raz kolejny sięgnąłem po „M”, zmniejszając obciążenie przynęty, początkowo do dwudziestu czterech gram, a później do dwudziestu jeden, co po chwili okazało się strzałem w dziesiątkę, a jednocześnie pozwoliło mi na złowienie kilkunastu pięknych, wyżartych i mega silnych ryb.
W okolicach północy wszystko zgasło, jakby ryby poszły spać albo wyprowadziły się do innego domu. Ja też postanowiłem odpocząć, ale wracając nasunęły mi się przemyślenia, które sprowokowały mnie do powrotu w to miejsce we wczesnych godzinach porannych już tego samego dnia.
Kilka minut po szóstej po raz kolejny zaparkowałem łódź na mojej niedawnej miejscówce. Oczywiście zacząłem od cięższego sandaczowego łowienia. Jednak po kilkunastu oddanych rzutach, kiedy ewidentnie było czuć że ryby jakby nie mogły zdążyć do przynęty, wróciłem do późnowieczornego rozwiązania. Lżejsza przynęta i delikatniejsza wędka w postaci najmocniejszej z serii Matagi TR66 w szybkim tempie przyniosła oczekiwane rezultaty.
Kolejne godziny łowienia przynosiły zaskakujące i wyjątkowe efekty w postaci ilości i wielkości łowionych ryb. W tym miejscu muszę napisać kilka słów o samym patyku. Umawiając się z Bartkiem na wykonanie, zasugerowałem, by zaszalał przy jej wykonaniu. Ot taki kaprys, zachciewajka. Nie musiałem używać wygórowanych argumentów, po Bartosz jest bardzo otwarty, a wręcz z wielką i nieukrywaną przyjemnością realizuje tego typu projekty. Tym razem poszliśmy we dwóch na całość i zaproponowanych przez niego rozwiązań, wybrałem chyba najbardziej szalony wariant z czego dziś jest bardzo zadowolony. Kolorystyka zupełnie nie wędkarska, bardzo odbiegająca od przyjętych ogólnie wędkarskich standardów, ale mi w zupełności odpowiadająca. Połączenie kontrastów i twórczości autora dało efekt który widać na zdjęciu. Tyle wyjaśnień, wracamy do okoni.
Przed jedenastą brania powoli ustawały, choć jeszcze pojedyncze ryby się trafiały. Nie spodziewałem się że jest ich aż tyle. Przekładając je z siatki do podbieraka, pokusiłem się o policzenie, było ich ponad czterdzieści. Niezły wynik jak na jedno miejsce i kilka godzin łowienia. Ten poranek zapadnie długo w mojej pamięci. Teraz powoli czas zbierać się do domku. Wieczorem KSW i cała masa gości. Może jutrzejszy poranek nie będzie zbyt dramatyczny i powtórzymy? Słowem wyjaśnienia – łowiąc stacjonarnie, czyli długo w jednym miejscu, przetrzymuję okonie w siatce. I żeby rozwiać od razu wszelkie wątpliwości, siatka ma 6 metrów długości, dodatkowo jest obciążona na dole, dzięki czemu przebywające w niej okonie swobodnie sobie pływają. Jeżeli chcielibyście z wizualizować to co się tam działo, to zapraszam Was do obejrzenia live z sobotniego poranka jaki poleciał na moim profilu na FB.
Niedzielny poranek okazał się wyjątkowo łagodny, jak na kilka godzin snu i niezłą imprezkę w doborowym towarzystwie, wystarczyło mocy żeby wstać rano. Kilka minut przed siódmą byłem już na wodzie. Bez wahania ponownie zaparkowałem na fartownej miejscówce. Jednak już po godzinie nadciągało pierwsze zwątpienie. Dziś nastąpiła jakaś dezaktywacja. Zrozumiałe dla mnie było, że sandacze z powodu zmiany pogody były obojętne, ale okonie? Kolejna godzina przyniosła kilka garbatych ryb, ale porównując do tego co działo się wczoraj było licho. Ogólnie w tym samym czasie co wczoraj złowiłem znaczniej mnie ryb, no cóż i tak bywa. Zrobiłem kolejnego live, które możecie sobie obejrzeć i praktycznie miałem wracać ale stało się coś zaskakującego.
Przepływając nad końcem podwodnego wzniesienia, zauważyłem na echosondzie wielką gonitwę. Dziobówka poleciała do wody. Okonie buszowały na całego. Przesunąłem się, parkując GPS-em u podnóża górki i pierwsze przynęty poleciały do wody. Musiałem zejść z znacznie z gramatury, dlatego też sięgnąłem po „L” by swobodniej łowić w toni. Pierwszy wybór przynęty okazał się dobry ale niezbyt przekonujący w okoniowym mniemaniu. Stąd też leciały kolejne sprawdzone smakołyki pasiastych rozbójników i tak trafiłem w punkt, który nazywam „kodem pin”. Jak się później okazało, był on złotym „kodem pin” do tygodniowego łowienia w ilościach hurtowych.
Dawno nie używałem tych przynęt, choć zawsze je mam na łódce, bo nigdy nie wiadomo kiedy się przydadzą. A mowa tu o gumach Nitro Shad, od Illexa. Dziewięcio centymetrowe, o bardzo specyficznej budowie i bardzo charakterystycznej pracy. Bardzo wysokie z przodu, mocno zwężające się ku końcowi z małym drobnym ogonkiem, który bardzo intensywnie pracował, nawet przy najwolniejszym prowadzeniu, wprowadzając gumę w delikatne boczne kołysania.
. Uzbrojona w dedykowaną siedmio i dziesięcio gramową główkę rozwiązała wór do granic niemożliwych. Na ten stan rzeczy miał również ogromny wpływ między innymi wybór wędziska, którym łowiłem.
A chodzi mi tu o jeszcze cieplutką „L”, do której podpięty był Aldebaran a całość uzupełniała plecionka Varivasa. Czułość blanku pozwalała mi reagować na dosłownie wszystko co działo się z moją przynętą. Owszem z powodzeniem mogłem łowić również „ML” czy nawet „M” czyli mocniejszymi kijami i pewnie z równym powodzeniem. Jednakże doznania z łowienia byłyby inne, bardziej ubogie. Na tym delikatnym, sprężystym blanku czucie było niesamowite.
Czas upływał w tempie astronomicznym, gdyby nie fakt że mój żołądek zaczynał upominać się o posiłek i okonie nieco przygasły, jak się okazało później, tylko na chwilę, to nawet nie spojrzałbym na zegarek. Była kilkanaście minut po piętnastej, kurde minęło ponad cztery godziny a mnie zdawało się to chwilą. Z czeluści torby wygrzebałem jakieś energetyczne batony i uniosłem siatkę do góry. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego że jest tak wypełniona okoniami. Każdy złowiony wędrował do siatki by nie odprowadzać mi stada a ja w błogiej nieświadomości łowiłem kolejne. Czas więc nagrać kolejnego live i wypuścić okonie by się nie męczyły. A gdybyście zechcieli zerknąć to zapraszam do liku poniżej.
W pierwszym momencie chciałem spływać do domu, ale wciąż w żyłach buzowała adrenalina a w powietrzu unosiły się endorfiny, nie – nie mogę. Głód zabiłem pochłoniętymi dwoma batonami dopijając przy tym resztki zimnej kawy i ponownie wróciłem do wędkowania. Powtarzając sobie w myślach żartobliwie, że z głodu jeszcze nikt się nie zesrał.
Po kilku rzutach wiedziałem już dlaczego podjęta decyzja była słuszna i nie mogła być inna. One nadal żarły a ja nadal delektowałem się łowieniem moim nowym nabytkiem. Już dawno nie czułem się tak wyjątkowo i fantastycznie. Pomimo zmęczenie powoli dawało się coraz mocniej we znaki a czas płynął nieubłaganie to z każdym rzutem, uświadamiałem sobie jakim jestem szczęściarzem, mogąc robić w życiu to co lubię z tak wielką satysfakcją i frajdą. Być może, któryś z tych live, które nagrałem odda choć odrobinę tych emocji jaki mi towarzyszyły a być może ten tekst, choć w małej części pozwoli Wam to odczuć. Jedno jest pewne takich chwil nad wodą jest mało i z pewnością dlatego właśnie rozpamiętujemy tak długo albo i jeszcze dłużej.
Zbliżał się wieczór, siatka się znowu zapełniła, czas zatem nagrać ostatni dziś live, nie dlatego żeby się chwalić ale dlatego żeby pozostał choć mały ślad po tym wszystkim co miało dziś miejsce. Bo jak wiadomo, wrzucone do sieci, nie ginie.
Poniedziałkowy poranek rozpoczął się burzliwie. Kilka minut po siódmej kiedy byłem prawie gotowy do wyjścia na wodę, zadzwonił telefon. Awaria koparki na budowie – w pierwszej chwili pomyślałem że to kara za wczorajsze live. W drugiej że jakaś menda mantrowała. No cóż takie życie, biorę na klatę i idę dalej. Ot po prostu, „zjadam problemy i sram sukcesami”. Pół dnia spędziłem w aucie, jeżdżąc by jak najszybciej ogarnąć sytuację. Spoglądając co chwilę nerwowo na zegarek, odbębniałem wszystkie spotkania jak za karę. W głowie miałem tylko jedną myśl – żerujące okonie, a mnie tam nie ma. Udało mi się szybko rozwiązać problem i już parę minut po dwunastej byłem na wodzie. Ufffff, jak cisza, która niosła za sobą ulgę i spokój.
Ustawienie z punktu, już w paru rzutach dało pierwsze ryby. One tu nadal są i co najważniejsze, nadal są aktywne. Próbowałem sięgnąć do pamięci, kiedy ostatni raz na jeziorze Lubiąż trafiłem takie wielkie żarcie. Było to chyba ze trzy lata temu. Spojrzałem jeszcze pokątnie na zegarek, kurde ciśnienie nadal spada a pogoda od jutra ma się mocno zmienić. Czyżby ten fakt miał wpływ? Sprawdzimy jutro, a dziś łowię.
Nadal Nitro shad daje piękne ryby. Próbowałem zmieniać przynęty, ale z niewiadomych mi przyczyn, żadna nie była tak skuteczna. Owszem niektóre dawały nawet pojedyncze ryby, ale gdy tylko zakładałem Nitro shada, przynęta często nawet nie docierała do połowy wody. W pół wody brania były agresywne i bardzo mocne. Ale gdy tylko, niemal jakimś cudem przynęta doleciała do podłogi brania były już zupełnie inne. Po kilku pierwszych przesunięciach, nawet nie podbiciach przynęty z dna. Wyczuwalne był delikatne trącenie. Wystarczyło odczekać ułamki sekund i można było ciąć w ciemno. Przynęta była już zassana. Oczywiście zajęło mi chwilkę ogarnięcie tematu. Ale lata doświadczeń w połowie garbatych pasiaków, pozwoliło mi skrócić ten czas do krótkiej chwili. Delektowałem się nadal tym pięknym czasem.
Około szesnastej dołączył Tomek, być może niektórym z Was znany jako „Bosman”. Uzbroiłem go w Kraga 6lb z podpiętym kołowrotkiem Shimano Stradic Ci4 w rozmiarze 2500. Tłumacząc co i jak, zarzuciłem by zademonstrować sposób prowadzenia. Przynęta ledwo dotknęła dna, przesunąłem ja zaledwie kawałek i baaaaammmm, siedzi. Już po dwóch ruchach korbą wiedziałem, że to nie okoń. Mocny odjazd i bujanie łbem na boki wskazywało na szczupaka. Tak też było, chwilę później już siedział w podbieraku.
Zaczęliśmy we dwóch, cóż za szaleństwo, szczupaki na łowisku. Jednak po chwili wszystko wróciło do normy i wróciły okonie. Tomasz podnosi swoje PB z 39 na 44 centymetry a drżenie rąk i skrywany uśmiech po holu, wskazuje że jest szczęśliwy. Taki właśnie moment jest jednym z najlepszych momentów dla guide. Kiedy wszystko zagra jak w szwajcarskim zegarku, a Tomek choć gościnnie na łódce to jednak obsłużony w pełni profesjonalnie – takie zboczenie zawodowe.
Zbliżał się wieczór i trzeba było powoli kończyć, okonie też już coraz słabiej kąsają. Niewiarygodne jest to, że jest to czwarty dzień łowienia w jednym miejscu, z jednego ustawienia, przy bardzo dużych wahaniach ciśnienia, zmiennej pogodzie, okoniowa aktywność jest wciąż taka sama, a im zupełnie nic nie przeszkadza. W polskich przełowionych i opustoszałych wodach to naprawdę rzadkość, którą można trafić jak szóstkę w totka przy wysokiej kumulacji. Widać mam szczęście, choć w totka nigdy nie wygrałem. Pstryknęliśmy jeszcze parę fotek najładniejszym – bo największym rybom i wypuszczamy potwory. Tym razem nic nie nagrywam, „społeczeństwo” mam mnie dość. Po wczorajszych live telefon dzwonił wczoraj i dziś prawie bez przerwy. A przecież nie to, było moim celem. Późnym wieczorkiem zadzwonił Leszek zaprzyjaźnionego sklepu „Planeta Wędkarza”. Oczywiście z pytaniem co bierze, bo widział na fejsie. W kilku zdaniach streściłem mu pokrótce co jak, szybka decyzja będę rano z Marcinem.
Chłopaki stawili się kilka minut po siódmej, szybkie wodowanie łodzi i już mknęliśmy na miejscówkę. Ustawiłem łódkę, chłopaki w niedalekiej odległości i pierwsze rzuty. Leszek we wczorajsze rozmowie pytał jak się uzbroić więc wyjaśniłem bez zbędnego ściemniania, na co i lekko był zdziwiony. Wziął to co miał w podobnych kolorach. Ale jak widać było po kolejnych przeze mnie wyciąganych rybach i to co ja robiłem wcześniej, że inne przynęty nie podchodzą im tak jak nitro shad. Do dziś zastanawiam się co było tego przyczyną. Mam kilka teorii, ale te rozważania zajęły by co najmniej połowę jak nie więcej tego tekstu, więc może innym razem. Łowiliśmy sporo, a pogoda świrowała bardzo mocno. Zimny i momentami bardzo silny wiatr, trochę słońca z przeplatającym się deszczem, który wracał niczym bumerang. Pomimo tych wszystkich przeciwności i tak znowu łowiłem jak wściekły dzik. Co nie ukrywam bardzo mi imponowało przed kolegami. I nie dlatego że byłem lepszy. Bo jak można być lepszym na swojej wodzie, łowiąc od kilku dni w tym samy miejscu, na tą samą przynętę.
A propos przynęty, pierwszą tą ciemniejszą wersję nitro shada „sardine”, którą pokazywałem na zdjęciach i filmach, zastąpiłem nieco jaśniejszą wersją „blue herring”, który w przypadku braku słońca działała znaczniej lepiej. Gramatury wciąż były te same, siedem i dziesięć gram na zmianę, jednak kolorystką trzeba było się bawić. Fajnymi kolorami wartymi uwagi z tej serii są jeszcze „mullet”, „jelly shad” czy też „green spart”, które dały mi ryby wcześniej bądź później.
Późnym popołudniem niebo zaczęło zaciągać się gęstymi chmurami a jak na szybko próbowałem nagrać kolejnego live. I choć obiecałem, że nie będę molestował już społeczeństwa, to taki szybki filmik, żeby pokazać kilka rybek. Tym bardziej że warunki na wodzie były już coraz gorsze. Wiatr utrudniający nagranie spowodował że musiałem się schować za ściana lasu, ale dałem radę, a efekt możecie zobaczyć poniżej.
Martyna z Łukaszem pierwszy raz przyjechali do mnie na ryby w maju. A później jakoś tak poleciało samo. Nasze relacje zmieniły płaszczyznę, a czym dłużej trwała ta znajomość, tym lepiej się dogadywaliśmy, wspólnie spędzając dużo czasu. Oboje pracują jako ratownicy medyczni, a do tego są wędkującym małżeństwem. Co w dzisiejszych nieco pojehanych czasach, według mnie jest wyjątkowe, wspólna praca, wspólne hobby. Za to chyba cenię ich najbardziej. Wieczorkiem zadzwonił Łukasz, zapytał jak sytuacja, ponieważ jutro obje mają wolne. Streściłem pokrótce co i jak, ustaliliśmy godzinę spotkania. Tak też, umówiliśmy się na środowy poranek.
Kilka minut po ósmej dojechali, łódka stała już gotowa więc, szybkie pakowanko i lecimy. Pierwsze godziny był słabe, porównując do poprzednich dni, ale wiedziałem że musi nastąpić przełom, bo ryby dawały wyraźnie znaki chęci współpracy. Kolejna zmiana przynęty i nagle Martyna zacina rybę. Szybkie podebranie i siedzi. Mógłbym powtarzać bez końca, tak jak to miało miejsce w przypadku Tomka, czy za chwilę Łukasza, który również złowił pięknego garba.
Ten moment jest charakterystyczny w oczach łowcy pojawia się taki niezidentyfikowany błysk, swoiste magiczne spojrzenie, szczególnie jak wędkarz jest świeżakiem i nie ma zbyt wiele ryb na rozkładzie. Na mnie ryby w okolicach 40 centymetrów już nie robią takiego wrażenia. Owszem cieszą nawet bardzo ale to już nie jest to co w oczach tych wędkarskich nowicjuszy. I na swój sposób im tego zazdroszczę. Ta radość wylewająca się na twarzy, ten moment kiedy fotografujesz. Tych emocji nie da ująć się słowami, to trzeba przeżyć.
Bawiliśmy się wspólnie prawie do osiemnastej, kiedy okonie całkowicie już zgasły na dobre. To był mega kosmiczny dzień, obydwoje małżonkowie spływali z uśmiechem na twarzy i niekończącą się radością. Co mi sprawiało największą frajdę. Oczywiście nie mogło zabraknąć materiału wideo, który udokumentował ten moment.
Czwartek przyniósł całkowitą odmienność. Skończyła się dobra passa, bo takie chwile nie mogą trwać wiecznie. Ale kilka ostatnich dni spędzonych na wodzie w samotności i w towarzystwie, nieziemskich gości minęły szybko. A co najważniejsze w towarzystwie pięknych okoni, których złowiłem niesamowite ilości. Nowe wędzisko przetestowane do granic możliwości i śmiałem się opowiadając Bartkowi że lepszego terminu nie mógł wymyślić na dostarczenie.
Od dziś Matagi TR 66 L stało się jednym z moich ulubionych i podstawowych patyków. Pomimo że Bartek zrobił mi ich wiele, wszystkie są naprawdę genialne, to podczas połowów na lekko to jest i długo będzie mój „number one”. Wiem że cokolwiek bym nie napisał to i tak każdy odbierze to jak lokowanie produktu. Ale mogę zapewnić Was, nie ważne czy w to uwierzycie czy też nie. To nie jest materiał reklamowy, a wręcz przeciwnie, są to moje subiektywne odczucia z okoniowego tygodnia, kiedy miałem możliwość i przyjemność pobawić się znowu wędkarstwem na nowo.
Pozdrawiam Was serdecznie i do zobaczyska gdzieś nad wodą.
Paweł GARBUS Kołodziejczyk