Rozpoczęcie sezonu trociowego to swoisty rytuał dla trociarzy. Zarówno tych, którzy po raz kolejny meldują się 1 stycznia nad pomorskimi rzekami, jak również dla „prawdziwków” jak żartobliwe nazywamy kolegów, którzy pierwszy raz doświadczają tego misterium. Dla mnie ten dzień był już dziewiętnastym noworocznym otwarciem ale dla mojego tegorocznego towarzysza była to zupełna nowość i tak naprawdę nie wiedział co go jeszcze czeka.
Michał znany w środowisku wędkarskim bardziej jako Majki, łowił już na wielu wodach zarówno w kraju jak i zagranicą. Nigdy nie trzeba było go specjalnie namawiać na ryby, jednak nigdy nie nadarzyła się okazja by wybrać się na pomorskie trocie. Tym chętniej przyjął moje zaproszenie na styczniowy maraton. Miało to miejsce w połowie grudnia kiedy wspólnie uganialiśmy się jeszcze za szczupakami. Podczas kolejnych długich wędkarskich wieczornych rozmów, ot tak znienacka rzuciłem temat troci. Majki początkowo patrzył na mnie z zaciekawieniem, uważnie wysłuchując wszystkich trociowych opowieści, a po chwili padło hasło – no to jedziemy!
kolejny noworoczny farciarz z samicą troci wędrownej
W ostatnich dniach grudnia podczas późniejszych rozmów telefonicznych Michał dopytywał o warunki, sprzęt itp. rzeczy które pozwolą na wędkarski komfort. Oczywiście sumiennie i szczerze odpowiadałem na wszystkie nawet najdziwniejsze pytania. Ustaliliśmy również że z racji odległości Michał dojedzie pociągiem a ja zabiorę go po drodze i tak też się stało. Ostatni dzień grudnia, kilka minut po osiemnastej, kiedy większość moich znajomych wyruszała właśnie na zabawę sylwestrową ja dopakowałem samochód. Co niektórzy sąsiedzi patrzyli na mnie okiem wariata a jeden nawet przemówił nieco zaniepokojonym głosem.
– Przecież to sylwester jedyny taki dzień w roku, a Ty jedziesz gdzieś po nocach?
A co na to Katarzyna?
–Cóż zrobić „choroba” nie wybiera. A Kasia? No cóż, chyba już się przyzwyczaiła, przecież to już dziewiętnasty raz. Odpowiedziałem nieco ironicznie.
Pożegnałem małżonkę i syna życząc im oczywiście szampańskiej zabawy a ponadto Kasi wszystkiego najlepszego, bo za kilka godzin, czyli tuż po północy zacznie świętować swoje urodziny. Choć tym razem było rzeczywiście jakoś inaczej. Zacząłem się nawet zastanawiać czy to wszystko ma sens. Przecież „moich ryb” i tak nikt mi nie wyłapie, mogę jechać później? Chwila zwątpienia minęła jednak szybko i ruszyłem. Pierwszy przystanek stacja PKP Gorzów Wlkp., muszę odebrać Michała.
Kilka minut po dziewiętnastej i o dziwo bez standardowego opóźnienia przewoźnika dojechał mój towarzysz, który po trzynastej wyruszył z Warszawy. Ten to jest dopiero wariat – prawie cały sylwestrowy dzień w podróży a przed nami jeszcze jakieś dwieście kilometrów. Szybkie powitanie i ruszamy na zarezerwowaną wcześniej kwaterę. Pomimo sporej odległości droga minęła w mgnieniu oka. Wędkarstwo to temat rzeka a Michał jest gościem z którym o rybach można rozmawiać prawie bez przerwy. W między czasie odebrałem jeszcze kilkanaście telefonów od kumpli. Z jednymi spotkam się już jutro. Inni niestety z powodu niewyrozumiałości swoich lepszych (może gorszych?) połówek muszą nacieszyć się tylko relacjami telefonicznymi pozostając w domu. Jednym z dzwoniących był Sławek. Znany warszawski trociarz, którego wiele lat temu poznałem nad Parsętą. Po krótkiej wymianie serdeczności, pada magiczne pytanie.
- Jedziesz, oczywiście za jakąś godzinkę będę na miejscu. Odpowiedź jest krótka i jednoznaczna, bo jakby mogło być inaczej. W ułamku sekundy usłyszałem drugie pytanie.
- A gdzie zaczynasz?
- Na Inie
- Nie możliwe
- A Ty też? Odpowiedziałem nieco rozbawionym głosem.
I jak się okazało podczas dalszej rozmowy Sławek zrezygnował z noworocznych połów na Parsęcie na rzecz Iny, już drugi sezon. Wszystko za sprawą braku ryb w naszej ukochanej królowej. Dowiedziałem się również że przyjeżdża jutro tj. 1 stycznia wieczorem wraz z dwoma kolegami. Zapytał mnie gdzie nocuję?
- Znalazłem jakąś nową kwaterę w Stargardzie, na zdjęciach wyglądała całkiem nieźle no i cena też całkiem przystępna. A ponadto stąd będzie bliżej niż z Goleniowa dojeżdżać nad wodę codziennie – odparłem jednoznacznie. Pożyczyliśmy sobie najlepszego w Nowym Roku i pożegnaliśmy się.
Wróciłem do rozmowy z Michałem a kilkanaście minut po dwudziestej pierwszej, nawigacja doprowadziła nas pod adres naszego lokum. Kilka uprzejmości z gospodynią i już wnosiliśmy nasze wędkarskie manele do pokoju. Tu moje zdziwienie i pozytywne zaskoczenie było tym większe że zdjęcia kwatery, które widziałem w internecie nie oddawały w pełni tego standardu, który zastaliśmy na miejscu.
Po szybkim kwaterunku zaczynamy świętowanie. W końcu to sylwester, a jak najlepiej świętują wędkarze - trociarze na wyjeździe? Oczywiście snując opowieści o rybach szczególnie z tymi z które dotąd nie zostały wyjęte. Przeglądając pudła z przynętami wybierałem i oczywiście podpowiadałem Michałowi jak przygotować się na jutrzejsze połowy. Ina tej zimy ma wyjątkowo niski stan. Tak więc przy kolejnych toastach za jutrzejsze miejmy nadzieję udany dzień, dobrnęliśmy do północy. Oczywiście szampan, toasty no i szalony Majki postanowił jeszcze tradycyjnie wystrzelić kilka fajerwerków zakupionych po drodze by uczcić Nowy Rok i spać, spać bo od rana łowimy.
pudełko trociarza, czyli trociowa biżuteria
Pomimo wczesnej pory kiedy rozdzwoniły się nasze budziki, obaj wstaliśmy bez zbędnych komentarzy, szybka kawa, herbatka do termosu, jakieś kanapki i ruszamy po Roberta z którym umówiłem nas na wspólny fishing.
Na pierwszą miejscówkę wybraliśmy odcinek Iny tuż poniżej Stargardu. Poranna szarówka ustępowała pierwszym promieniom słonecznym, kiedy około 7.30 dotarliśmy na miejsce. Szybkie dopakowanie niezbędnych dodatków i ruszamy. Pierwsze kroki nad rzeką, pierwsze rzuty a tu nagle za pleców słyszę głos.
- Dzień Dobry, kontrola dokumentów.
Jakież było moje zdziwienie i pozytywne zaskoczenie, kiedy to pierwszy raz od dziewiętnastu lat, ktoś mnie kontroluje na pomorską rzeką, pierwszego stycznia – nie wiarygodne, ale bardzo się ucieszyłem. Szybkie okazanie dokumentów i łowimy dalej.
Robert od ponad dwudziestu lat na co dzień posługuje się muchówką. Tym razem wziął do ręki spinning. Jego doświadczenia z tym rodzajem łowienia poza sandaczami są raczej niewielkie, jednak uzupełnił to wieloletnimi wędkarskimi doświadczeniem i pokazała klasę.
Kolejne miejscówki, robiliśmy na zakładkę idąc na zmianę. Po niespełna godzinie dotarłem do dużej skarpy ze zwaliskami pod drugim brzegiem i przewężeniem na środku. To była właśnie jedno z tych miejsc bankowych miejsc, które pachniało rybą na odległość. Z wielkim skupieniem wykonałem pierwsze rzuty niewielkim wahadełkiem w kształcie jajka. Chyba w trzecim lub w czwartym rzucie poczułem lekkie trącenie. Zrobiłem dwa kroki do tyłu i szybko zamieniłem przynęty. Ta sama wersja blaszki wahadłowej lecz o nieco mniejszym ciężarze. Stan wody który wahał się w granicach 160 cm nie pozwalał na typowe ciężkie zimowe trociowe przynęty.
     Wpuściłem przynętę pod gałęzie i pozwoliłem jej spłynąć z nurtem w przewężenie na środku rzeki. Oparłem wędkę na biodrze i wielkim skupieniu z niepokojem oczekiwałem dalszego ciągu wydarzeń. Powtarzając techniką biodrową-warszawską rzuty w pewnym momencie poczułem jak przynęta na ułamek sekundy przestała pracować. Energiczny ruch i czuję ładny opór a już po chwili, totalny luz na lince. Spadła. Co za pech. Pierwsza ryba. No cóż i tak bywa. Najważniejsze to się nie poddawać. Z niezaspokojonym głodem postanowiłem dogonić towarzyszy, którzy oddalili się znacznie. Widać to trociowe podchody, które dla mnie trwały przecież chwilę w rzeczywistości trwały dużo dłużej. Jeszcze tuż dziś po nią wrócę. Lekko skuta nie weźmie zbyt szybko, wystarczy dać jej odpocząć.
Przemieszczając się w dół rzeki, mijałem kolejnych wędkarzy wymieniając się z nimi noworocznymi życzeniami. W końcu dogoniłem Roberta i Michała, na keltowej prostce tuż za laskiem. Przystanąłem obok chłopaków i opowiedziałem im w dużym skrócie co się stało. Jest do wyjęcia w drodze powrotnej skwitowali jednogłośnie potwierdzając moją wcześniejszą myśl – oczywiście odparłem.
Zajęliśmy kolejne stanowiska próbując przechytrzyć kolejne trocie. Dosłownie, oddałem kilka rzutów a tu Robert krzyczy mam rybę. Majki szybko wyciągnął aparat i zaczął nagrywać, hol. Jest pierwsza ryba, czyżby właśnie przyszła pora. Przecież dosłownie przed chwilą miałem branie. Wieloletnie doświadczenie Roberta w połowie łososiowatych sprawiło że po kilku minutach holu ryba ląduje na brzegu. Szybka sesja fotograficzna, mierzenie 78 centymetrów – piękna sztuka. W takich sytuacjach pada tylko jedno kultowe pytanie – na co?
troć wędrowna Roberta
Na gumisia odparł Robert z uśmiechem na twarzy – jak to zapytałem, na gumisia? Tak siedmiogramowa główka i biało czerwone kopyto. Moje konserwatywne trociowe kanony właśnie legły w gruzach – na gumisia. Wahadło, wobler, obrotówka wszystko ręcznie robione – ale guma? W głowie miałem kłębek. No cóż niech i tak będzie. Masz więcej, spytałem szybko nie będąc przygotowanym na taki rozwój sytuacji. Robert bez wahania sięgnął do pudełka i uraczył mnie 3 calowym klasycznym kopytem uzbrojonym w główkę jigową. Z wdzięczności obdarowałem go jednym z moich ulubionych trociowych woblerów wykonanych przez Pawła Grzecznika – ot takie wędkarskie „machniom”.
Gdy Majki z Robertem pstrykali foty, stanąłem nieco niżej miejsca, w którym Robert trafił swoją. Zacząłem jednak klasycznie od woblera. Raz za razem, rzut za rzutem skoro są to muszę ją skusić. Kolejne minuty mijały a ja zmieniałem kolejne przynęty. Po chwili przypomniałem sobie o nowych obrotówkach z ART.-ROD, które podesłał mi Michał Mytko do testów. Dwunasto gramowa waga idealnie wpisuje się w obecne warunki trociowej rzeki, która dziś bardziej przypomina średniej wielkości ciurek pstrągowy. Szybki przegląd kolorystyczny i już w wodzie ląduje miedziany listek w czerwone kropy na mosiężnym korpusie. Pstrągowe rzuty na krótko pod drugi brzegi i niesiona z prądem błystka, tuż pod łozinami porastającymi drugą stronę. Nagle kolejne trącenie, jakby przynętą odbiła się od czegoś lub coś ją odbiło. Powtórzyłem jeszcze kilkanaście razy ale dalej nic. Ryba czy patyki może jakaś inna zawada?
Wycofałem się nieco na skarpę i totalnie wbrew nauce i doświadczeniom jakie do tej pory zdobyłem i na pewno wbrew wszelkim przekonaniom założyłem „Robertowego gumisia”. Rzut pod drugi brzeg i już przynęta na lekkiej siedmio gramowej główce wędruje przez rzekę, defiladując majestatycznie. W momencie gdy tylko osiągnęła środek rzeki poczułem potężne uderzenie. Zaczep – przez ułamek sekundy tak właśnie pomyślałem, jednak nie. Powoli, dając się rybie wyszaleć i nieco ją zmęczyć wyciągnąłem w końcu pewnie na brzeg – jest pierwsza ryba, miara pokazuje 72 cm. Szybka sesja i ryba wraca do wody. Stałem paląc papierosa i analizowałem sytuacje śmiejąc się w duszy. A jednak gumiś. Katowałem tą miejscówkę dobre pół godziny najlepszymi trociowymi wabikami i praktycznie rzutem na taśmę udało się wyjąć rybę. No cóż, kolejna dobra lekcja wędkarskich doświadczeń. Następne godziny nad wodą nie przyniosły ani mi ani Robertowi już większych rezultatów poza Majkim, który trafił pstrąga potokowego na siedmio centymetrowego woblera w środku rzeki.
troć wędrowna
Wracając w stronę parkingu obławiając co lepsze już miejscówki z racji niewielkiej ilości czasu jaka pozostała do końca dnia, rozmyślałem o pierwszym braniu, czas do niej wrócić, w końcu jesteśmy umówieni od rana.
Gdy tylko minąłem z Majkim kawałek lasu który dzielił nas od tego miejsca, usłyszeliśmy głośne rozmowy i okrzyki radości. Doszliśmy to owe miejscówki a tam niespodzianka. Trzech wędkarzy i ryba – to chyba po temacie pomyślałem i nie myliłem się. Po szybkiej wymianie zdań już wszystko wiem. Przemek, którego właśnie poznałem trafił rybę dziesięć metrów poniżej miejsca w którym rano miałem branie.
Przemek i jego troć wędrowna
Miejscówka nie należała do łatwych więc by nie stracić swojej zdobyczy przeleciał ponad 15 metrów w dół rzeki by nie poszła w zwaliska. Ale że podczas tego emocjonującego holu nie zauważył wielkiej dziury w brzegu właśnie wpadł do wody prawie po pas. Czego to się nie robi dla ryb, nawet zimowe kąpiele w lodowatej wodzie nie niczym strasznym. Oczywiście wspomniałem łowcy że rano, dosłownie 10 metrów wyżej od miejsca w którym miał branie ja również miałem kontakt z rybą po którą właśnie przyszedłem – niestety chyba już za późno. No cóż i tak bywa. Pogratulowałem koledze a Majki pstryknął nam pamiątkowe foto. Ryba mierzyła 80 centymetrów i była to największa tego dnia jaką widziałem.
troć wędrowna
Czas się zbierać na kwaterę za nami trudny dzień trociowego otwarcia a przed nami jeszcze ciężki wędkarski wieczór. W drodze powrotnej zadzwonił ponownie Sławek z pytaniem o miejsca na kwaterze? I jak się okazało po chwili dłuższej rozmowy zostali bez noclegu będąc już prawie na miejscu z Warszawy. Nieuczciwy gospodarz wynajął miejsca innym wędkarzom pomimo wcześniejszej rezerwacji. Oczywiście odparłem że za chwilę oddzwonię bo muszę zapytać właścicielkę, tym bardziej że w piątek dojedzie jeszcze Krzysztof i Zbyszek. Po wykonanym telefonie już przekazywałem Sławkowi dobre wieści, w ten sposób wieczorny maraton na kwaterze będzie o wiele weselszy.
Trociowy sezon już otwarty i jak co roku niespotykane jak na tą porę warunki pogodowe spowodowały że natura pokazała swoje pazury. Michał jako trociowy prawdziwek miał okazję doświadczyć tego wyjątkowego dnia, przepełnionego wielkimi nadziejami i marzeniami o wielkich rybach, jak to miało miejsce w latach poprzednich np. na Inie, która od kilku sezonów dominowała wśród trociowych rzek.
Dla mnie był to również dzień nowych doświadczeń w szczególności wątek z gumisiami na długo zapadnie w mej pamięci, łamiąc dotychczasowe kanony trociowe. Pamiętam jak podczas jednego z wyjazdów udowadniałem pewnemu Pawłowi że kelty z powodzeniem można łowić na obrotówki, tak dziś właśnie przekonałem się że guma jest równie skuteczna i warto mieć coś w zanadrzu – tak na wszelki wypadek.
noworoczny trociowy komplet
Kolejne dni nad wodą przynosiły zmienne warunki pogodowe jednak dla nas najgorszy był codzienny spadek wody, który spowodował że ryby były wyjątkowe nie aktywne. Choć żaden z nas przez kolejny tydzień nie miał okazji trafić już żadnej ryby, pomimo kilkunastu kontaktów to jednak warto było spędzić ten czas nad wodą.
Korzystając z okazji chcę bardzo podziękować Pani Krysi, właścicielce kwatery „Przy Dębach” w Stargardzie Szczecińskim, która wykazała się wielką wyrozumiałością podczas goszczenia nas u siebie. Bo tylko my i Pani Krysia wie jak ciężko było z nami wytrzymać tydzień czasu. I naturalnie polecam gościnną i wyjątkową właścicielkę i jej kwaterę waszej uwadze. A gdybyście kiedyś w przyszłości chcieli smacznie zjeść będąc w Stargardzie to koniecznie musicie odwiedzić niewielki ale jakże uroczy „Bar Dworcowa” mieszczący się na dworcu PKP. Dawno już podczas swoich wędkarski tułaczek nie natrafiłem na tak znakomite domowe obiady przy relatywnie niskich cenach. Bo czym jest 13 złotych polskich za przepyszny obiad, po którym ciężko jest się nawet ruszyć z miejsca, nie wspominając już o tym że kolacji nie było gdzie wcisnąć.
P.S. Wszystkie zdjęcia do niniejszej publikacji wykonał MajkiP www.pleciona.pl, któremu serdecznie dziękuję za wspólną wyprawę oraz niesamowite foty.
Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś nad wodą
Paweł GARBUS Kołodziejczyk