Tak to się zaczęło
Pierwszy wyjazd na Słowację planowałem od dłuższego czasu, na zaproszenie Any, właścicielki pensjonatu Penzion Anima. Przekładałem go prawie dwa lata. Z wielu powodów, zarówno osobistych jak i zawodowych. W pewnym momencie, postanowiłem jednak, że nadszedł ten czas – jadę. Nie zważając na inne przeciwności, które do tej pory ciągle mnie ograniczały. Choć listopad nie jest idealnym miesiącem na takie wyjazdy, zapadła decyzja, teraz albo znowu będę to długo przekładał.
Od tygodnia żyłem tylko zasłyszanymi opowieściami kolegów o słowackich sandaczach. W necie znalazłem kilka fajnych filmików, które dodatkowo rozbujały moją wędkarską wyobraźnię. Poczytałem również nieco o jego charakterystyce. Potężny zbiornik, praktycznie z równym dnem, poprzecinanym licznymi starymi korytami rzek i ich dopływów. Na starych korytach można znaleźć, ruiny mostów lub innych podwodnych budowli. A to jak wiadomo idealne miejsca dla mętnookich. Najważniejszym argumentem tej wyprawy, który przekonał mnie do niej, jest fakt iż populacja sandaczy w tym zbiorniku jest bardzo duża. Wynika to z faktu, iż wiele lat temu miała tam miejsce awaria zakładów chemicznych, skutkiem czego nie można z tego zbiornika zabierać ryb. Ale przecież moim celem nie było mięso, a chęć wyłowienia się, a przede wszystkim totalnego resetu.
Listopadowy piątek, spędziłem w biegu na intensywnym pakowaniu się i szykowaniu sprzętu. Ze względu na bardzo dużą odległość oraz fakt że ciągnę łajbę ze sobą, decyzja padła na nocy wyjazd. Około dwudziestej, pożegnałem się z najbliższymi i ruszyłem w trasę. Kompletnie nie zdając sobie sprawy z odległości, czasu i innych rzeczy, które jeszcze będę musiał pokonać, nim oddam pierwsze rzuty.
Trasa ciągnęła się jak niekończąca opowieść. Po całym dynamicznym dniu na nogach, organizm co jakiś czas domagał się chwili odpoczynku. Stąd też przystanki na drzemkę oraz jakieś tankowanie. Kolejna kawa, kolejny przystanek.
Po pokonaniu prawie tysiąca kilometrów, wypalając kolejne fajki, po kilkunastu godzinach spędzonych samotnie w aucie, dotarłem na miejsce. Około południa dnia następnego. Stanąłem na tarasie Pezniona Anima, z którego rozciągał się widok na zachodnią część zbiornika. Ogrom wody jaki ujrzałem, spotęgowała tylko informacje otrzymane od kolegów oraz obrazy, które obejrzałem na filmikach z tego zbiornika. Zaciekawiła mnie jeszcze jedna rzecz. Niewielka ilość, bo zaledwie kilka, może kilkanaście łodzi wędkarskich na wodzie. Jak na zbiornik, który ma ponad trzy tysiące hektarów to śladowe ilości. Na co dzień byłem przyzwyczajony do innych standardów.
Gościnność gospodarzy Any i jej męża Martina, przerosła moje oczekiwania. Przygotowany apartament przerósł moje oczekiwania, przeciętności pokoju dla wędkarza do jakiego byłem przyzwyczajony podczas wielu innych podróży. Duży metraż, z bardzo przyjemną dużą łazienką i aneksem kuchennym to bardzo wysoki i ekskluzywny standard wędkarski. Jak się później okazało cena nie była astronomiczna w porównaniu do tego co otrzymałem.
Po szybkim rozpakowaniu oraz nabyciu licencji, już wodowałem łódkę na slipie, tuż obok pensjonatu. Notabene należącym do tych samych właścicieli. Jeden problem z głowy mniej. Przystań, slip, pokój z widokiem na wodę, pyszne jedzenie i bar jako najważniejszy element tej układanki - „czego może chcieć od życia taki gość jak ja”.
Pierwsze podchody do wody
Choć na wodzie byłem chwilę po trzynastej i do zachodu słońca zostało już nie wiele czasu. Chciałem maksymalnie go wykorzystać i wytypować miejscówki na kolejny dzień. Odpaliłem motor, echo i ruszyłem. Niedaleko, jak mi się w przez moment wydawało. Dostrzegłem kilka łódek w jednym miejscu. A jak podpowiada mi doświadczenie, to może być dobra meta. Podpłynąłem na odległość, by nie przeszkadzać kolegom po kiju. Spoglądając ukradkiem na echosondę, wypatrzyłem różnicę głębokości z bardzo mocno zróżnicowanym dnem. To jest to, trafiłem chyba na stare koryto. Idąc tym tropem, wypatrywałem kolejnych łódek na wodzie. Przepływając w niedalekiej odległości nabijałem kolejne wayiponty. Tym sposobem, miałem kilka miejsc na kolejny dzień. No i znalazłem stare koryta rzek. Trochę jak mawia mój koleżka poleciałem jak „lisek chytrusek”, no ale cóż, taki „live”. Umiejętność radzenia sobie w takich sytuacjach, skraca czas poszukiwań.
Zmierzając w kierunku przystani, postanowiłem sprawdzić jeszcze jedno miejsce, które wcześniej dostrzegłem. Fajny cypel, który mocno wrzynał się w wodę. Wysoki, stromy wskazywał że dno będzie miało podobny charakter. Nie pomyliłem się. Opłynąłem go kilka razy malując mapę na echosondzie, na dnie dostrzegłem sandaczowe zapisy. Dno szybko opadało w dół do głębokości ośmiu-dziewięciu metrów. Z licznymi powalonymi drzewami i kawałami betonu. Dziobówka do wody kilka kontrolnych rzutów. Baaam siedzi pierwszy słowacki sandacz. Nie powalał wielkością, bo zaledwie pięćdziesiąt parę centymetrów, ale jest pierwszy. Po szybkiej analizie sytuacji, przestawka i baaam jest kolejny. Nieco większy. Jestem już prawie blisko ustawienia idealnego. Skoro na dnie buszuje wataha młodych wilków, to jest szansa że będzie ich więcej. Kolejne przynęty do wody. Kolejna zmiana koloru, gramatury, pracy przynęty. A wszystko po to by znaleźć „kod pin”.
Słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem więc nadszedł czas by spływać do przystani. Jak na krótki czas spędzony na wodzie, byłem z siebie zadowolony, pokusiłbym się o słowo dumny ale zabrzmieć to może zbyt zuchwale. Jednakże biorąc pod uwagę, wielogodzinną podróż, zupełnie nieznaną wodę, która przerażała swą ogromnością i inspirowała jednocześnie. Kilka godzin spędzonych na wodzie pierwszego dnia mogę śmiało zaliczyć do udanych. Nawet do bardzo udanych.
Po spłynięciu do przystani, pierwsza kolacja jak na Słowację przystało - vyprážaný syr, hranolky, tatárska omáčka – notabene to było, pierwsze zdanie jakiego nauczyłem się po słowacku. Do tego „jack” na słowackiej ziemi, smakował niczym eliksir młodości. Później długo rozmawiałem z gospodarzami o ich planach i możliwościach jakie dostrzegłem w tym miejscu. Oczywiście pod kątem wędkarskim. Dzieląc się z nimi moimi spostrzeżeniami i doświadczeniem. Tak już wtedy dojrzałem do decyzji, że nie będzie to moja jedyna wizyta, w tym miejscu.
Szykując się na tą wyprawę, rozmawiałem z Jackiem. Przyjacielem, bo chyba tak mogę określić, status naszej znajomości, która trwa już od kilku lat. Jacek przyjeżdżał do mnie, do Lubniewic na okonie, a na co dzień mieszka w Krośnie. Jak dowiedział się że jadę w jego rejony, zaproponował, że może by dojechał na dzień lub dwa. Bez zastanowienia powiedziałem że bardzo chętnie, choć podstawowy cel mojej wyprawy był zupełnie inny, to miał być mój wewnętrzny reset. W samotności i zupełnie odcięty od rzeczywistości. Ale czego nie robi się dla przyjaciół. Decyzja zapadła Jacek dojedzie w niedzielę rano.
Tur de Sirava
Bladym świtem, kilka minut po szóstej rano, kiedy słońce właśnie podnosiło się za gór wypłynąłem z przystani, na otwartą spokojną wodę Siravy. Bo tak nazywa się zbiornik nad którym spędzę kolejne dni.
Pierwszy kierunek już po chwili okazał się niemożliwy, bo wczorajsze miejscówki, które trochę podstępem zdobyłem okazały się zajęte. Szybka decyzja wracam na cypel, jest pusto. Pierwsze ustawienie, pierwsze rzuty i pierwsze ryby. Jakież było moje zdziwienie. Nie pamiętam wyprawy, na której takie rzeczy miały by miejsce. No może poza Lubiążem, gdzie znam każdy centymetr wody. Aby praktycznie w pierwszych rzutach złowić ryby. Cóż, może właśnie tak miało to wyglądać? Nie zastanawiałem się nad tą kwestią zbyt długo.
Przestawiając się dosłownie co kawałek, by zmienić kąt podawania przynęty, by zmienić cokolwiek w tym miejscu. Łowiłem kolejne ryby z różną częstotliwością. Tak dobrnąłem do pory śniadaniowej. Spływając zadzwoniłem do Jacka zapytaniem, na którą dotrze? Bo jak wczoraj rozmawialiśmy miał w miarę wcześniej wyjechać z domu. Z przerywanej nieco rozmowy, usłyszałem, że już jest w drodze i niedługo się widzimy.
Po obfitym i smacznym śniadanku serwowanym w Penzion Anima, ruszyłem ponownie na wodę. Cypel rano dał ryby, więc nie ma sensu zmieniać miejscówki. Tym bardziej że na wodzie pojawiło się kilka łódek. Tym razem postanowiłem poszukać „złotego kodu pin”. Tak nazywam moment w którym na wodzie w dziesięciu rzutach trafia się co najmniej siedem – osiem brań, a co za tym idzie ryb. Oczywiście, przy takiej aktywności, jaka miała miejsce rano. Zacząłem od przynęt i gramatur z porannej sesji. Jednakże kierowany doświadczeniem łowiłem nieco inaczej od moich słowackich kolegów, którzy jak podpatrzyłem łowią dużo lżej, wolniej i na pewno mniej agresywnie. Kolory bardziej stonowane, naturalne. Ja poszedłem odwrotnie, biorąc pod uwagę, prawie niewielką przejrzystość wody, co zapamiętałem również z filmików z sieci, oraz fakt, że sandacze lubią jak się im stuknie obok głowy. Zacząłem zwiększać gramaturę główek jigowych oraz jaskrawość przynęt. Stawiając na bardziej widoczne kolory. Typowe sandaczówki, czyli wszelkie maści fluo, zielenie z wszelkimi domieszkami żółci, czerwieni, pomarańczy z przeróżnymi dodatkami.
W między czasie zadzwonił Jacek, że ma jakieś problemy z autem i będzie nieco później. Jak się jednak następnie okazało, awaria była poważna, a kłopoty z tym związane zmusiły go do zmiany auta. Czas w którym to wszystko się odbyło zajął mu prawie cały dzień i dotarł dopiero późnym popołudniem.
Ja wróciłem do poszukiwań, czas leciał mi szybko, ponieważ ryby były cały czas aktywne, w takich momentach chyba wszyscy nie zwracają uwagi na czas. Przerzucając kolejne przynęty na różnych gramaturach, łowiłem kolejne sandacze. Mniejsze i większe jednakże cały czas miałem jedno nie odparte wrażenie, że umarłem i jestem w raju. Nie pamiętam już takich dni na wodzie, kiedy przed południem lub w jego okolicach łowiąc do rana, Czyli w około sześciu godzin miałbym na rozkładzie co najmniej dziesięć, piętnaście ryb. Bo już nawet się pogubiłem się z liczeniem. Dobrze że są zdjęcia, prawie wszystkich, to można chociaż odtworzyć znaczną większość.
Kolejne godziny przyniosły chyba – tak z perspektywy czasu mogę stwierdzić – odnalezienie wymarzonego złotego kodu pin, a dziś pokuszę się nawet o jednoznaczne stwierdzenie tego faktu. Z każdą chwilą łowiłem więcej, systematyczniej, a co najważniejsze coraz większe. W końcu zaczęły meldować się ryby powyżej sześćdziesięciu pięciu centymetrów. Podchodzące często pod magiczną siedemdziesiątkę. Taki stan rzeczy utwierdzał mnie w przekonaniu że umarłem i jestem w raju, wędkarskim raju.
Słońce powoli obniżało swoje położenie a sandacze nie przestawały kąsać. Kolejne ryby raz większe raz mniejsze trafiały na łódkę a te większe przed obiektyw. W tym miejscu muszę koniecznie napisać, iż robienie sobie zdjęć samemu na łodzi jest chyba większym wyczynem, niż łowienie sandacza na Słowacji. Nawet kijek do selfii momentami wydawał się za krótki. W tej chwili zacząłem chyba pierwszy raz odczuwać brak kompana na pokładzie. Nawet brak możliwości rozmowy z kimkolwiek, nie przeszkadzał mi tak bardzo jak bezradność w robieniu zdjęć. Wykorzystałem chyba wszystkie możliwości do tej sytuacji.
Dziwnym ale jakże miłym i bardzo zaskakującym dla mnie momentem była sytuacja, kiedy to słowaccy wędkarze podpłynęli przyglądając się co robię. Po kolejnej ładnej rybie, kolejne ładne zdjęcie i do cyk wody. W tym właśnie momencie padło pytanie, po wcześniejszym powitaniu – „Czy Ty jesteś z Polski? I zaraz po tym stwierdzenie zdziwionym głosem – „i Ty wypuszczasz sandacze? Odparłem bez wahania i zastanowienia, że przecież:
- po pierwsze takie są przepisy,
- po drugie przejechałem z łódką prawie tysiąc kilometrów, szesnaście godzin samotnie w aucie,
- po trzecie, w sumie dla mnie najmniej istotne, ale najważniejsze w przekazie, że nie przyjechałem tu po mięso, notabene i tak zatrute.
Zdziwienie słowackich kolegów było jeszcze większe po mojej wypowiedzi. Dodali również, że obserwują mnie od dłuższego czasu przez lornetkę i zauważyli że złowiłem wiele ryb. Odparłem szybko i stanowczo że tak, bo nie było to żadną tajemnicą, a ponadto podczas rozmowy z nimi złowiłem dwie, więc tym bardziej nie było czego ukrywać. Wytłumaczyłem, jak i na co. Zdziwienie było ich większe, gdy usłyszeli że gramatura główki wynosi 35 gram. Podzieliłem się z nimi przynętami, częstując każdego z trzech po jednej, wraz z główką, ponieważ takiej wagi nie posiadali. Po chwili pierwszy z nich miał już sandacza na kiju. W ten sposób zyskałem trzech nowych słowackich kolegów, a przy okazji dowiedziałem się wiele ciekawych rzeczy o zbiorniku.
Pierwszy dzień zmagań dobiegał końca. Jacek zameldował swoje przybycie na miejsce. Czas zatem do przystani. To był ekscytujący i bardzo wyczerpujący dzień nad wodą. Widok zachodzącego słońca, był dopełnieniem wszystkiego w tym czasie. Przy kolacji długo rozmawialiśmy z Jackiem o pierwszym dniu. Dzieliłem się wrażeniami i pierwszym doświadczeniami zdobytymi na tym zbiorniku. A teraz czas spać.
Było nas dwóch
Wypłynęliśmy parę minut po szóstej rano. Skończył się weekend więc i woda opustoszała. Dziwne że taki zbiornik jest mało oblegany. Zostaliśmy na wodzie sami. Ponad trzy tysiące bezkresnych hektarów wody i my na cztero metrowej łajbie we dwóch. Cóż za spokój, a widoki wschodzącego słońca w górach to rozkosz dla oczu i ukojenie wymęczonej duszy. Zaczęliśmy tradycyjnie przed śniadankiem, na cyplu, który wczoraj dał wiele ryb i emocji. Pierwsze rzuty, bam i siedzi, cóż za rozkosz dla wędkarza, kiedy tak swobodnie i naturalnie, łowi się ryby.
Znajdujesz i typujesz miejscówkę, dobierasz przynęty i nie biczujesz wody godzinami bo choć raz a może kilka poczuć branie, nie wspominając o rybach. Żebym miał taki zbiornik, bliżej domu, cóż to byłby za poligon doświadczalny.
Kolejne godziny na wodzie, ryby meldowały się w miarę regularnie, choć momentami łatwo nie było. Nawet pomimo dużej populacji sandaczy, woda i ryby potrafią zaskakiwać chimerycznością. Jednak wielkie zasoby przynęt, jakie zabrałem ze sobą oraz bogate doświadczenie, zdobyte przez lata wędkowania, pozwoliły opanować i taką sytuację. Dochodziła dziewiąta więc czas na śniadanko.
W drugiej turze popłynęliśmy na pierwszy most, który udało mi się znaleźć po przyjeździe. Wszakże zdobyłem go nieco podstępem, ale dziś już się to nie liczy. Kilka przepłynięć żeby echosonda namalowało mapę batymetryczną i ukazała to co tam pod wodą się skrywa. I już wiemy jak się ustawić. Stajemy tuż przed mostem, na spadku. I poleciały pierwsze przynęty do wody. Po chwili Jacek łowi, standardową sześćdziesiątkę.
Kilka minut później zacinam potężne branie. Jest kolejny i wiem że będzie większy. Moja wędka wygina się niczym wierzbowa witka. Jednak moc 20 lb, ukryty w blanku Krag Elite, pozwala mi na dosyć siłowy hol. Tak, Bartek Burski z pracowni BB Custom Rods, robiąc mi tego patyka wspomniał, iż mogę nieco szaleć. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku, ale śmiało mogłem pozwalać sobie na nieco więcej niż innymi kijami, z którymi miałem do tej pory do czynienia. Jacek pewnie i sprawnie podebrał. Szybkie mierzenie i miara pokazuje siedemdziesiąt cztery centymetry. Radość nie do opisania. Ryba silna, wielka ja na swój rozmiar, jednym słowem godny przeciwnik. Szybka sesja fotograficzna upamiętniająca tą magiczną chwilę i ryba wraca do domu.
Później było już tylko lepiej. Kolejne odkrywane miejscówki i kolejne ryby złowione. Mógłbym pisać bez końca, jeszcze długo. Kolejne ryby na kolejnych miejscówkach. Nawet w pewnym momencie przestaliśmy robić wszystkim zdjęcia i zaczęliśmy wybierać do zdjęć te ładniejsze, albo te z lepszym światłem czy widokiem. W tamtym momencie jednak bardziej zaczęło mnie martwić, to co zaczęło dziać się przed końcem dnia.
Zauważyłem ewidentne znacznie zmniejszającą się ilość brań, jakby ryby znikały. Do tego wszystkie wiatr zaczął się nasilać, a moja łódka nie jest z tych największych. Fale rosły w oczach, a wiatr coraz bardziej się wzmagał, ewidentnie szła zmiana pogody. I to chyba było przede wszystkim głównym powodem gasnących brań. Tak więc szybka decyzja wracamy. Tym bardziej że gospodarze ostrzegali że Sirava potrafi się rozbujać bardzo szybko. I z tego powodu zdarzyło się ty kilka tragicznych wypadków. Tak właśnie dzieje się zawsze przy braku szacunku do matki natury, a ja miałem na pokładzie człowieka, za którego byłem odpowiedzialny. Stąd też decyzja wracamy do bazy.
Pierwsze pstryczek w nos
Kolejny dzień rozpoczął się standardowo, po pierwszych rzutach nie wskazywał, żeby coś się zmieniło na gorsze. Jednak ta chwilowa wczesno poranna aktywność szybko się skończyła. I przez kolejne godziny, na kolejnych miejscówkach, zmieniając kolejne przynęty bez rezultatu, spowodowały iż podjęliśmy decyzję, o małej przerwie na kawę. Spadkowe ciśnienie dopadło i nas. Choć listopadowe dni nie należą do najdłuższych w roku, to przecież nie jesteśmy tu za karę. Przed nami kolejne dni na wodzie, więc jeszcze sobie odbijemy te chwile.
Wypływając na popołudniową turę pełni nadziei, nie wiedząc, że czeka nas ciężki okres na tej wodzie. Kolejne sprawdzone i nowe miejsca nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Nie przynosiły praktycznie żadnych rezultatów. Jednak istnieje podobieństwo do zbiorników, z którymi miałem wcześniej do czynienia. Nawet w takich miejscach jak to istnieją momenty lepsze i gorsze, w ilość brań i aktywnych ryb. W pewnym momencie odpuściliśmy całkowicie zrezygnowani, ponieważ wszystkie znane zarówno mi jak i Jackowi sposoby, po prostu zawiodły. Nic, jutro przecież też jest dzień. Widok z jakim opuszczaliśmy wodę wynagradzał porażkę.
Deja vu
Kolejny dzień, kolejne nadzieje z jakimi wypływaliśmy z przystani, zostały szybko zweryfikowane. Choć pierwsza miejscówka, nieopodal przystani, osławiony już cypel, w kilku rzutach dała kilka fajnych ryb. To jednak sandaczowa aktywność szybko się skończyła. Dobrze że wstajemy wyjątkowo wcześnie, bo w przeciwnym wypadku moglibyśmy do śniadania zostać bez ryb. Ta sytuacja spowodowała, że tym razem, wyjątkowo wcześnie spłynęliśmy na posiłek. Zmuszeni niejako znikomą ilością brań, a być może zaczął dopadać nas pierwszy wyjazdowy kryzys. W końcu jestem od piątku na pełnych obrotach z ogromną ilością codziennej adrenaliny, a Jacek praktycznie z marszu dołączył do mnie. W sumie dziś już nie ma to większego znaczenia. Śniadanko przebiegło sprawnie, a chwilę później byliśmy już z powrotem na wodzie.
Nasze rozczarowanie było ogromne. W poprzednim dniu jeszcze słowackie mętnookie, wykazywały znikomą, ale jednak aktywność. A tego dnia jakby wymarły. Zgasły zupełnie wszelkie ślady po nich. Nie pomagało przerzucanie kolejnych przynęt w różnych gramaturach z wszelaką pracą. Po prostu pokazały nam środkowy palec w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jednak tym razem postanowiliśmy ten czas sandaczowej dezaktywacji i sprzyjającym warunkom pogodowym, poświęcić na poszukiwaniach nowych miejsc. Przepływaliśmy z miejsca na miejsce, rysując kolejne fragmenty mapy batymetrycznej tego zbiornika. Bo o dziwo w sieci, tego nie było. Czyżby wędkarze tu wędkujący nie chcieli dzielić się wiedzą? Czy może też po prostu nikt z wędkujących nie korzystał z dobrodziejstw techniki, pływając na starszych urządzeniach? Nie znalazłem odpowiedzi na te pytania. Jednak mając w uszach słowa kolejno poznawanych słowackich wędkarzy, szukałem kolejnych starych koryt rzek, malując echosondą co ciekawsze miejsca. Około trzynastej z kawałkiem. Kiedy to wraz z Jackiem powróciliśmy na według nas najlepszą miejscówkę. A był nią oczywiście cypel, który nawet w najgorszych momentach wykazywał się znikomą bądź bardzo znikomą ilością brań, ale jednak brań, a co za tym idzie czasami i ryb. Być może w strefie brzegowej było ich znacznie więcej lub konkurencja pokarmowa była większa i zawsze znalazł się jakiś głodny egzemplarz. Tego w tamtej chwili nie wiedział żaden z nas.
Pierwsze ryby zarówno u mnie jak u Jacka zameldowały się chwilę przed czternastą. Ale to co działo się później było już sandaczową bajką. Praktycznie w każdym rzucie było branie zakończone holem, bądź też ryba spadała, jednak po chwili brała następna. Taki stan rzeczy świadczył tylko o jednym, odpaliły się na dobre. Niezliczona ilość brań i ryb sprawiła że znowu byliśmy na fali a wędkarskie ego rosło z każdą chwilą. Zdjęcia i filmy robiliśmy tylko w wyjątkowych sytuacjach, a w podsumowaniu drugiej części dnia podliczyliśmy stany. I jak się okazało to przez troszeczkę ponad dwie godzinki złowiliśmy kilkanaście ryb na osobę. Cóż za wynik, praktycznie nie do odtworzenia na bezrybnych polskich wodach. I chyba właśnie to pcha nas wędkarzy coraz dalej i dalej. W poszukiwaniu nowych zbiorników i doznań, tych cudownych chwil. To więcej niż hobby, to pasja, to sposób na życie, na samego siebie. I po krótkiej chwili zastanowienia, dochodzę do wniosku, że nie ma takich słów w słowniku, którymi można określić te chwile. Bo każde będzie nie wystarczające, nie oddające tego stanu umysłu, emocji temu towarzyszących. Dzień się kończył a my zawijaliśmy powoli do przystani. Choć początek był świetny, środka wspominać nie będziemy, to końcówka dnia wynagrodziła wszystko. I właśnie za to, uwielbiam wędkarstwo najbardziej. Za nieprzewidywalność, brak schematów i niekonwencjonalność.
Kolejne dwa minęły z podobnymi efektami jak środowe popołudnie. Ryby zwiększały i obniżały swoją aktywność, jednak regularność z jaką je łowiliśmy powodowała że czas płynął niezauważalnie. Dni mijały, a my byliśmy ukontentowani i usatysfakcjonowani efektami jakie osiągaliśmy. Różnorodność wielkościowa, zwiększała nasze apetyty, było by nudno gdyby wciąż łowić regularnie tą samą ilość czy wielkość. Pozostający niedosyt każdego z dwóch dni sprawiał, że wstawaliśmy z większą werwą i z jeszcze większym niedosytem na ryby. Na kolejnych miejscówkach startowaliśmy inauguracyjnie, jak gdyby był to pierwszy raz. Jacek jak przyznał podczas kolejnej rozmowy, nie spodziewał się nawet w części, tego co zastał na miejscu. Jego szczęście udzielało się również mi. Bo największą satysfakcją wędkarza jest radość łowiącego z nim kolegi, oczywiście jest to stan wyjątkowy i nie dotyczy wszystkich wędkarzy, ale ja właśnie tak mam. Nauczyłem się tego pracując z ludźmi jako przewodnik. Widząc na twarzach bezkresne zadowolenie klientów, doświadczałem nie kończącej się satysfakcji. Moment nie do opisania, bo żadne słowa jak w poprzednim przypadku nie oddadzą tego wyjątkowego momentu.
Piątkowy wieczór minął nam na podsumowaniach z Jackiem, przy „Jacku”, podczas których, wyciągaliśmy wnioski i snuliśmy plany na ostatni dzień słowackiej przygody, która i tak została nieco przedłużona w myśl pierwotnego planu. W między czasie ustaliłem z moimi słowackimi gospodarzami datę czerwcowego przyjazdu. Bo już wtedy wiedziałem, że nastąpi ciąg dalszy. Podczas ostatniego wspólnego długiego wieczoru, ustaliliśmy z Jackiem pewne kwestie, w tym także czerwcową rezerwację oraz plan na sobotnią końcówkę słowackiej przygody.
The happy end
Tuż po szóstej rano, standardowo wystartowaliśmy na bezkresne, wielkie i rozległe „siravskie morum” jak nazywali je słowaccy. Pierwsze godziny, były tygodniowym standardem. Na pierwszy plan wybraliśmy cypel, który nie zawodził o poranku, a ponadto ze względu na usytuowanie obdarzał niesamowitymi porannymi wschodami słońca, które wstawało znad gór leniwie, soczyście oblewając promieniami wodę. Widoki dzisiejszego poranka oraz ryby wynagradzały nam wszelkie braki całotygodniowe. Jednak z godziny na godzinę, wiatr nieco się nasilał. Po śniadaniu zdecydowaliśmy się na miejscówki, w których do tej pory łowiliśmy sporadycznie, choć z efektami. Jednakże bardzo odległe. Tym razem kierunek wiatru wraz z idącym za tym wysoką falą zmusił nas do obrania tych miejsc. Dopływając na obrane wcześniej punkty, znaleźliśmy coś po drodze. A był to kolejny zatopiony stary most.
Wędkarska wyobraźnia podpowiadała mi wiele rzeczy, przetwarzając widoczny na ekranie obraz echosondy. Pierwsze rzuty na nowej miejscówce i bam siedzi, kolejna ryba powyżej siedemdziesięciu. Wtrącić tu muszę że ostrzegano mnie przed tym stanem rzeczy. Zbiornik ten znany był z ilości a nie wielkości i nikt na pytanie dlaczego się tak dzieje, nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć. Jednakże w ciągu ostatniego tygodnia udało mi się złowić trochę większych ryb, choć tylko mi, bo Jacek wciąż nie mógł przekroczyć magicznej siedemdziesiątki. Z reguły miara kończyła się na magicznym 69. Tym razem było inaczej.
Po chwili namysłu, mój przyjaciel założył na końcu zestawu małą bo zaledwie, dziewięcio centymetrową, wąską przynętę o bardzo intensywnej amplitudzie pracy bocznej. Celowo i świadomie nie użyłem nazwy przynęty, ani marki producenta, bo tekst nie jest miejscem na lokowanie produktów, z którymi miałem do czynienia przez lata. A jedynie opisem wydarzeń z mojej pierwszej słowackiej przygody i może niewielką ale na pewno nie nachalną reklamą wyjątkowych rzeczy. Wracając jednak do tego co się stało, a stało się wiele. Jacek po kilku bądź kilkunastu rzutach zacina rybę. Już dosłownie po chwili wiedziałem, że nie będzie to słowacki klasyk. Wędka pracuje praktycznie na pełnym ugięciu, do tego wszystkiego wiatr, który nieco zwiększył swoją siłę, nie ułatwia sytuacji. Jednak po tygodniu intensywnych doświadczeń, ryba wyjeżdża do góry, a ja pewnie ją podbieram. Bezkresna radość na twarzy kolegi podnosiłam mi ciśnienie oczywiście pozytywnie.
Przykładając ją do miary wiedziałem już, że mój kompan przekroczył magiczne siedemdziesiąt. Miara pokazał jeszcze jeden, 71 centymetrów. Kilka fotek i do wody. Nie było by w tym nic dziwnego, przecież po to tu przyjechaliśmy. Jednak w dosłownie kolejnym rzucie Jacek zacina kolejnego. Tym razem miara pokazała dwa centymetry więcej. Radość łowcy widoczna na twarzy i błysk w oku, którego nie dało się nie zauważyć, uświadamiał mi tylko ogromną satysfakcję z wykonanej pracy. Na domiar złego w kolejnym rzucie znowu branie. Pewne zacięcie i jest kolejny hol. Wyraz twarzy Jacka nie do opisania, przypuszczam że nawet najlepsi malarze mieli by problem z oddaniem tych emocji. Tym razem dwa razy mierzymy w celu uzyskania pewności, bo łódka coraz mocniej się buja na rozszalałych falach. Kiedy stwierdziliśmy obaj że ilość centymetrów osiągnęła siedemdziesiąt osiem. Widziałem po twarzy mojego przyjaciela że jest spełniony i to dosłownie. W przeciągu dosłownie krótkiego czasu, trzy krotnie podniósł swój najlepszy dotychczasowy wynik rozmiarowy sandacza. Ponadto łowiąc kilkadziesiąt sandaczy w przeciągu tygodnia spełnił swoje marzenia. Doskakując dosłownie z marszu, na zupełnym spontanie, chyba w ogóle się tego nie spodziewał, ja zresztą też. Obaj zostaliśmy mocno i bardzo pozytywnie zaskoczeniu. Cóż takie wyjazdy zapadają na długo w pamięć, co zresztą widać po długości tego tekstu, choć cały czas usilnie staram się pisać jak najkrócej i bardzo zwięźle. A mógłbym zaszaleć, jednak w obawie że zanudzę Was, czytelników, już na początku, skracam i zawężam jak mogę. Ostatni dzień dobiegał końca. Czas wracać. Ale jeszcze tu wrócimy i to obaj. Tego już teraz jestem pewien. Grzechem było by nie korzystać z takich dobrodziejstw natury. I nawet odległości i czas w jakim trzeba ją pokonać, nie stanowi już większego problemu ani przeszkody.
Epilog
Spakowany, gotowy do porannego powrotu, zasiadłem z gospodarzami Aną i Martinem na pożegnalnym wieczorku. Jacek z racji że ma blisko i szybko się uwinął, pojechał już dziś. Ja z łódką nie mogłem sobie na to pozwolić, biorąc pod uwagę również odległość. Jednakże spożytkowałem ten czas na bardzo konstruktywne i merytoryczne rozmowy, której jak się okazało w niedalekiej przyszłości zapoczątkowały fantastyczną nową znajomość.
Jeszcze raz podziękowałem za zaproszeni i gościnę. Ustaliłem i jednocześnie potwierdziłem nasze czerwcowe przybycie, oraz fakt, że na pewno będzie nas więcej. Tak właśnie dobiegła końca moja pierwsza słowacka tułaczka, która za parę miesięcy będzie miała swój ciąg dalszy. Ale o tym co tam nas spotkało, dowiecie się już z kolejnego materiału, do którego przeczytania gorąco Was zachęcam.
Gdyby ktoś z Was miał jakiekolwiek uwagi to chętnie się z nimi zapoznam – piszcie jednym słowem mówiąc – i niech nie brakuje Wam odwagi na krytykę – garbus@garbus-fishing.pl
Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś nad wodą
Paweł GARBUS Kołodziejczyk
P.S. Serdeczne podziękowania kieruję do Any i Martina za gościnę, do Jacka za fantastyczne towarzystwo oraz do Pawła i Marcina za namówienie mnie do tego szalonego pomysłu.