Szalejący za oknem wiatr, wszędobylski zgiełk i harmider uświadamiają mi, że nadeszła jesień. Chłód przenikający rozgrzane jeszcze sierpniowym słońcem ciało daje się we znaki podczas porannych wypraw. Błogą ciszę relaksującą duszę w samym sercu starego lasu przerywa przeraźliwe krakanie sędziwego kruka, który zrywa się niespokojnie, gdy przez ciemne chmury przebijają się pierwsze promienie słońca, dające już coraz mniej ciepła.
Podchodzę do brzegu, opieram się o strudzony pień powalonej wierzby i wpatruję się w nostalgiczną powierzchnię niewielkiego jeziorka. Z upływem kolejnych minut urokliwe pasma grążeli nabierają głębokiego koloru. Słychać tylko subtelne cmokanie linów, które zbierają ślimaki zamieszkujące spodnią część szerokich, sercowatych liści. Zadurzony w widoku budzącej się przyrody zapominam o wędkowaniu. Chwilę metafizycznego dumania przerywa głośny atak drapieżnika i widok wyskakujących nad powierzchnię uklei.
Zawołałem ojca, który także przez chwilę zapomniał o wędkarstwie i chodził wzdłuż brzegu w poszukiwaniu pękatych borowików. Zaczęliśmy przygotowania do łowienia. Wędkowanie z brzegu uniemożliwiały szerokie trzcinowiska oraz stare konary dotkniętych biegiem czasu drzew, których korony wcinały się w wodę. Zwodowaliśmy łódź w jedynym możliwym miejscu, spakowaliśmy sprzęt i odpłynęliśmy od brzegu z nadzieją, że spotka nas coś miłego. Zmontowaliśmy zestawy zakładając na agrafkę popery. Wykonałem rzut w stronę wąskiego korytarza utworzonego przez skupiska grążeli. Cmoknąłem nieśmiało poperem, który ledwo wpadł do wody. Branie nastąpiło natychmiast! Złowiłem pięknego okonia… Nie był on wielki, miał zaledwie 25 cm, ale jego barwa mieniła się zielenią, złotem i oliwką. Krwistoczerwone płetwy piersiowe na długo zostaną w mojej pamięci.
Z upływem czasu każdy z nas miał na koncie przynajmniej 10 zadowalających okoni. Wiele z nich znacznie przekraczało granicę 30cm. Z każdym rzutem oczekiwaliśmy kolejnego brania. Czasem widać było przecinającą gładką powierzchnię płetwę grzbietową, czasem tylko głośny plusk, zdarzało się, że ryby wyskakiwały widowiskowo uderzając z impetem w wobler. Mieliśmy ze sobą mnóstwo przynęt, ale szukanie innych wydawało się nam bezcelowe. Ryby współpracowały, nie trzeba było szukać sukcesu krążąc przez wyboistą drogę ich wyrafinowanych gustów. Po prostu oddaliśmy się wędkarstwu powtarzając sobie w ciszy: ,,chwilo trwaj!”.
Wypuszczając każdego złowionego przez nas drapieżnika mówiliśmy im ,,do widzenia”, mając nadzieję, że w przyszłości uda nam się z nimi spotkać ponownie. Wracając do domu, przemierzaliśmy kolejne kilometry z uśmiechem na twarzy, z poczuciem satysfakcji wynikającej z bezpośredniego kontaktu z pięknem otaczającej przyrody oraz ilości efektownych brań.
Jednak to, co ucieszyło mnie najbardziej to świadomość, że są jeszcze w naszym pięknym kraju miejsca nieskalane obecnością cywilizacji, jeziora, w których nie brakuje ryb, a wszystko to za sprawą osób, które posługują się własnymi prawami, troszcząc się o łowisko. Mowa o wędkarzach znających i szanujących prawo, spędzających nad wodą każdą wolną chwilę i czerpiących radość z wędkarstwa bez monotematycznego narzekania na temat kormoranów, wydr i sumów…
*tekst i foto - Rafał Mleczak