Jesień to czas spinningowych żniw i nie ważna jest pora. Pierwsze chłodniejsze noce mobilizują praktycznie wszystkie drapieżniki do aktywnego żerowania, czując w „ościach” zbliżającą się zimę obżerają się na potęgę. Ten właśnie długo wyczekiwany czas „wielkiej wędkarskiej obfitości” poświęcam przede wszystkim sandaczom, jednak, od kiedy odkryłem moje jeziorowe eldorado próbuję swych sił na tych najtrudniejszych, czyli leniwych, chimerycznych mętnookich psach w stojące wodzie. I choć wielu lekceważy sobie jeziora jako potencjalne łowiska, to ja jednak z uporem maniaka i wielką konsekwencją systematycznie łowię z mniejszymi lub większymi efektami.
W poszukiwaniu swojego miejsca
Moja przygoda z jeziorowymi sandaczami zaczęła się zupełnie przypadkowo kilka lat temu, kiedy to polując na duże okonie trafiłem właśnie na niewielką watachę średniaków, które urządziły sobie biesiadę na dosyć pokaźnym stadzie drobnej uklei. I tak zaczęło się moje poszukiwania sandaczy w jeziorowej toni, które zmieniło moje nastawienie do wielu dotąd mocno zakorzenionych i wypracowanych przez lata wędkarskich przekonań i nawyków.
ćwiczebny sandacz
Początkowo za pomocą echosondy oraz przeprowadzonego wcześniej dyskretnego - by nie wzbudzać podejrzeń - wywiadu wśród miejscowych tubylców, obławiałem typowe dla sandaczy miejscówki. Jednak penetrując jeziorową toń, swoją nieco archaiczną elektroniką, która głównie służy mi do pomiaru głębokości oraz zobrazowania dna z wszelkich górek, blatów i rantów. Pokazała na swym ekranie coś, czego na początku nie mogłem w ogóle zidentyfikować. Od tutejszego wędkarza, którego prawie codziennie można zastać na wodzie, a z którym handlowałem informacjami, dowiedziałem się, że przez ostatnie lata miejscowi społecznicy zaangażowani w ochronę wody w różnych miejscach na jeziorze, tuż przed pierwszymi roztopami okucia lodowego rozkładali „świerkowe paczki” (kilka młodych świerków połączonych i obciążonych w różny sposób), które po zatonięciu stają się ostoją wielu gatunków ryb i stwarzają optymalne warunki do ich bytowania. Tak, więc idąc tym tropem i starym powiedzeniem „gdzie patki tam wyniki” zacząłem swoje łowy. Moja efektywność połowów wzrastała z każdym wyjazdem, podczas którego odkrywałem kolejne równie trudne i ciekawe miejscówki. Faktem jest, że każdy taki wyjazd okupywałem lekką czystką w swoich pudełkach, jednak rosnące wyniki wynagradzały mi wszystko.
jeziorowy zmierzch
Świt, zmierzch a może ciemna noc?
Jesienne sandacze na zbiornikach zaporowych czy rzekach można łowić bez większego problemu przez cały dzień, jednak jeziorowa chimeryczność może doprowadzić do „szewskiej pasji” niejednego sandaczowego łowcę, tym bardziej mając świadomość, że woda obfituje w mętnookie rybska.
Swoje jesienne połowy zacząłem, zatem standardowo od stałych i wszystkim dobrze znanych pór, czyli wczesny poranek i późne popołudnie oraz czasami w środku dnia, jak również od najbardziej prawdopodobnych bankowych miejscówek na tym jeziorze, lecz efekty nie były porażające. Dlatego pomimo chłodniejszych już nocy postanowiłem spróbować swych sił po ciemku, oczywiście przygotowując się do tego, jak do wyprawy syberyjskiej. Na pierwszy ogień poszły oczywiście miejscówki, które znałem już bardzo dobrze, tym bardziej, że w zupełnych ciemnościach mogłem liczyć tylko tak naprawdę na jeden zmysł – czucia, a więc wszystko to, co dzieje się z przynętą przenoszone za pomocą plecionki na blank mojego wędziska. I to był strzał w dziesiątkę. Oczywiście połowy zapoczątkowałem od zakotwiczenia łodzi na nieco większej głębokości ustawiając się kawałek za trzy metrowym blatem z ostrym spadkiem na niecałe dziesięć metrów. Po kilkunastu rzutach trafiłem kilka średniaków, ale gdzie te smoki? Czas, zatem zmienić taktykę, szybka decyzja i ustawiam łódź na cztero metrowym blacie z karczami i kilkoma dołkami oraz ciekawym spadkiem z piaszczystej górki.
nocny okoń
I tutaj zaczyna się cała nocna przygoda. Parę minut po drugiej w nocy, obławiając wspomnianą miejscówkę pięcio gramową główką z ośmio centymetrową przynętą. Nagle czuję potężne uderzenie w dolniku – zacięcie – zaczyna się hol, jednak mocno wyczuwalny telegraf na szczytówce podpowiada mi, że to raczej nie jest sandacz. I tak też się stało, trafiłem pięknego okonia – czyżby i one żerowały w nocy? I kolejne brania równie spektakularne i mocno wyczuwalne na wędce tym razem jednak hol zaczyna się od murowania do dna. I już wiem, jest sandacz. Pod łódką jeszcze szablonowy odjazd i jest całe siedemdziesiąt trzy centymetry mego szczęścia jest już w łódce. Brania trwały praktycznie do świtu, tak, więc moja nocna taktyka i nie szablonowe myślenie, jak również dwa termosy „góralskiej herbaty” i katar, który od jutra nie opuści mnie pewnie przez tydzień się opłacił.
nocny sandacz
Potężne uderzenie
Kolejne noce spędzałem już na wodzie, czasami całe, czasami tylko częściowo jednak systematycznie łowiąc a przynajmniej usiłując efektywnie łowić. Aż nagle przyszedł czas mizernych brań i wtedy zrozumiałem, że znowu ryby są górą. Mocno doświadczony dotychczasowymi sukcesami łowiłem głównie na duże gumy, lecz bardzo delikatnie uzbrojone, ponieważ ciężar główki nie przekraczał raczej dziesięciu gram, tym bardziej, że głębokość nie była zbyt duża. Jednak, kolejnej nocy postanowiłem nieco zmienić taktykę uzbroiłem gumę w dwudziestu pięciogramową główkę chcąc spróbować potężnego uderzenia – przecież coś te ryby musi do ataku prowokować. I kolejne nie sztampowe myślenie przyniosło rezultat. Po dosłownie kilkunastu rzutach czuje uderzenie i jest. Kolejny sandacz sfotografowany – czyżby jednak potężne uderzenie, jakie spowodowała ciężka główka na niewielkiej głębokości była tym impulsem prowokującym je do ataku? Chyba tak, bo kolejne rzuty dały efekt w postaci ryb lub co najmniej kilkunastu brań.
jesienny sandacz
Uzbrojony i niebezpieczny
Noc rządzi się jednak swoimi odrębnymi prawami, szybko weryfikując wszelkie niedoskonałości techniczne i sprzętowe. Polegając wyłącznie tylko na jednym zmyśle – czucia musiałem nieco po pierwszych nocnych połowach zmienić poszczególne elementy swojego zestawu. Wędzisko, jakim się posługiwałem jest typowym sandaczowym kijem o bardzo szybkiej, szczytowej akcji, która umożliwia mi natychmiastową reakcję nawet na najmniejsze sandaczowe pstryknięcie. Jednak plecionka, którą dotychczas łowiłem była nieco za miękka i przede wszystkim za słabo przekazywała to, co dzieje się z przynętą, zatem jako pierwsza została wymieniona. Z zestawu został również wyeliminowanym przypon, który nieco zakłócał to, co dzieje się z przynętą, tym bardziej, że szczupaki w nocy nie są mało aktywne, więc zamieniłem go na agrafkę.
pokaż zęby
Dodatkowym i równie ważnym elementem wyposażenia nocnego łowcy jest oczywiście ciepła i najlepiej oddychająca odzież (kurtka, spodnie) wraz z dobrą bielizną termiczną, która pozwoli uniknąć po jednym wypadzie przeziębienia w najgorszym wypadku zapalenia płuc. Latarka czołowa najlepiej z możliwością regulacji siły światła to równie ważny i niezbędny element wyposażenia. Oczywiście nie może zabraknąć termosu z „góralską herbatką” i „endorfinek” – w postaci czekolady czy też batoników jak mawia mój toruński trociowy koleżka. Przed wypłynięciem na wodę, staram się porozkładać sprzęt i pudła na łódce, tak by mieć wszystko pod ręką i bez wykonywania zbędnych ruchów mieć do wszystkiego dostęp nie robiąc przy tym zbędnego hałasu.
Teraz już pozostaje tylko łowić i delektować się nocną jesienną ciszą
Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś nad wodą
Paweł GARBUS Kołodziejczyk