Styczeń to jeden z wielu miesięcy, kiedy nad pomorskim rzekami można spotkać największe tłumy wędkarzy. Od pierwszych dni, tuż po wschodzie stają gotowi, pełni nadziei. Wyposzczeni trzy miesięczną przerwą, startują do wyścigu o trociowe bądź łososiowe trofeum. Najbardziej znane i dostępne miejscówki wyglądają niczym ulice największych miast w godzinach szczytu.
O połowach zimowej troci napisano już wiele i z pewnością jeszcze wiele zostanie napisane. To jak niekończąca się opowieść, która z nowym sezonem przynosi nowe doświadczenia, a w coraz trudniejszych Polskich warunkach (z różnych powodów) staje się sztuką przetrwania dla każdego trociarza. Pamiętam swoje trociowe początki wiele lat temu, kiedy to na obiecującą miejscówkę wystarczyło poświęcić kilkanaście bądź kilkadziesiąt minut lub powtórzyć ten zabieg, kilka razy wciągu dnia, by móc cieszyć się szczęściem, może nie zawsze, lecz jednak często. Ostatecznie z upływem lat i wciąż rosnącej popularności tej ryby a wraz z tym coraz większej ilości wędkarzy oraz stale malejącym pogłowiem łososiowatych w pomorskich rzekach (z wielu względów) nadszedł czas na zupełną zmianę taktyki.
zimowa troć
Trudna rzeczywistość
Stając nad brzegiem którejkolwiek z pomorskich rzek w pierwszej dekadzie stycznia możemy zapomnieć o samotności, nawet na odcinkach najbardziej oddalonych od parkingów czy miejsc postoju samochodów. Już ślady na śniegu wskazują, że miejsca po drodze zostały sprawdzone przez tych, którzy od wczesnych godzin porannych stawili się nad rzeką a zatem co robić? – Po prostu łowić i nie zważać na nic. Wiele razy tzw. „bankówce” poświęcałem mnóstwo czasu, lecz pewną kwestią uzmysłowili mi koledzy znad Drwęcy, a w szczególności długie rozmowy o ich sposobach łowienia nad tą piękną i urokliwą rzeką. Polegającą na długodystansowym i katorżniczym obławianiu jednego miejsca a żartobliwie przeze mnie nazwaną „łowieniem na wysiedzianego”. Początkowo z ironią i niedowierzaniem przysłuchiwałem się opowieściom moich kolegów po kiju, jednak na bieżąco analizując to, co się dzieje nad wodą, za którymś razem wypróbowałem ten jakże mozolny i nudny sposób nad jedną z pomorskich rzek i ku mojemu zdziwieniu z pozytywnym skutkiem.
po długim i żmudnym obławianiu
Siedzę i łowię
Miało to miejsce właśnie w pierwszych dniach stycznia, kiedy to znajdowałem się praktycznie przez cały czas w środku trociowego peletonu, a doświadczyłem kontaktu z rybą na obiecującym odcinku. Wtedy właśnie przypomniały mi się długie rozmowy z moimi kolegami po kiju, którzy wielokrotnie w podobnych sytuacjach łowili siedząc na swoich ulubionych miejscówkach, po kilka godzina a czasami nawet cały dzień w oczekiwaniu na ten jeden moment. Zatem nie chcąc dopuścić stale przemieszczającej się konkurencji za plecami postanowiłem, że spędzę tu resztę dnia, bo skoro dała o sobie znać to świadczy tylko o jednym – trzeba ją wypracować.
Jeszcze raz spojrzałem na miejscówkę i powoli łuskając ją wzrokiem analizowałem każdy centymetr wody, knując plan – gdzie pośle, jaką przynętę i jak będę ją prowadził. Stojąc tak już grubo ponad dwie godziny przerzuciłem większość swoich ulubionych wabików, ale ryba nadal była sprytniejsza. Zrobiłem jeszcze chwilkę przerwy na szybką kanapkę przy łyku ciepłej herbatki i na nowo zacząłem mozolne obławianie każdego centymetra wody, dobierając przynęty tak by żaden fragment nie był pominięty. Upłynęło znowu trochę czasu, ale ryba nie dawała o sobie znać. Właściwie miałem już się poddać, ale przesunąłem się dosłownie kilka kroków w dół rzeki i zacząłem wachlarz od początku. I oto, po kilkunastu rzutach, kiedy po raz kolejny mój fartowny wobler prezentował się tańcząc pod drugim brzegiem rzeki, poczułem silne uderzenie. Natychmiast zaciąłem i oto właśnie zaczął się najpiękniejszy moment – hol – a ryba balansowała w każdą stronę. Po kilkunastu minutach zaciętej walki na brzegu ląduje piękna keltowa samica łososia.
Lechu i styczniowy łosoś
Innym razem po prawie całym dniu łowienia w nieco trudnych warunkach atmosferycznych, postanowiłem na dwie ostatnie godziny zmienić miejsce. Wybór padł na jeden z „trociowych pigalaków”, jako zamykający peleton, który znikał mi pola widzenia ( a było ich przede mną, co najmniej kilkunastu) obławiałem tylko, co lepsze i pewniejsze miejsca aż w końcu doszedłem do jednej z moich ulubionych keltowych prostek. Długa leniwie tocząca się woda z głęboką rynną i wysoką burtą z mojej strony i mocno obrośniętym łozinami brzegiem z drugiej strony od zawsze pachniała grubą rybą. Tym razem swoją uwagę i kończący się dzień na rybach poświęciłem na dokładne sprawdzenie każdego centymetra wody. Przesuwając się zaledwie po kilkanaście centymetrów, oddawałem rzut za rzutem, zmieniając tylko przynęty. W pewnym momencie poczułem delikatne trącenie, jakby nie zdążyła uderzyć w nieco za ciężkie wahadełko. Szybka zmiana przynęty na nieco lżejszą obrotówkę, bliźniaczy rzut i po kilkunastu sekundach przytrzymania przynęty w nurcie, czuję potężne uderzenie. I tak zaczęła się kilku dziesięciominutowa walka – kto lepszy? Na brzegu ląduje piękna, już nieco wysrebrzona, troć.
katując miejscówkę
Tak, więc kolejny raz „drwęcka metoda – żółwie tempo” przyniosła upragniony efekt. Wtedy też uzmysłowiłem sobie, że przecież ta ryba musiała być tu, co najmniej od wczoraj, ale dlaczego żaden z wcześniej tu łowiących nie skusił jej do ataku? Wystarczyło tylko przesuwać się delikatnie, krok po kroczku, tak by nasza przynęta prezentowała się pod różnym kątem i w różnym świetle, co z pewnością wpłynęło na to, że została dostrzeżona i zaatakowana przez troć. Ta i jeszcze wiele jej podobnych sytuacji pozwala na stwierdzenie, że „pośpiech wskazany jest tylko przy łapaniu pcheł”. Systematyka, determinacja i logiczne rozumowanie to trzy cechy, które powinny kierować wędkarzem nad wodą.
Dodatki do„żółwiego tempa”
Decydując się na tego typu łowienie należy niestety dodatkowo wyposażyć się w jeszcze jeden element wyposażenia. Poza podstawowym sprzętem każdego wędkarza, będzie to oczywiście mały składany fotelik, stołeczek czy inne siedzisko, który pozwoli odpocząć, jednocześnie łowiąc. Osobiście wykorzystuje mały składany taborecik, który bardziej znany jest wędkarzom pod lodowym niż trociowym, a który nie zajmując dużo miejsca i nie obciążając równocześnie i tak sporego wyposażenia pozwoli na pokonywanie dużych odległości i łowienia w komfortowych warunkach.
troć z małej rzeki
Fakty i mity
Wiele jest krążących od lat przekonań na temat zimowych kletów, jedną z nich, która moim zdaniem jest bardziej mitem niż faktem, a która w środowisku trociowym znana jest od lat, jest zdarzenie rzekomego nie pobierania pokarmu przez ryby schodzące do morza, przynajmniej w początkowym okresie. I tak dla przykładu nie sięgając daleko wstecz, w ubiegłym sezonie ryba złowiona 2 stycznia, która w żołądku miała kilkanaście sztuk częściowo strawionych małych czarnych żabek, z czego ostatnia była świeżo skonsumowana, jeszcze na wpół żywa wypadła jako pierwsza z rybiego żołądka – zresztą ku mojemu zdziwieniu. Więc nie zawsze tak bywa, choć z pewnością czasami się zdarza, lecz na pewno nie przy zimowych kletach w przeciwieństwie do świeżych srebrniaków, którym przynęta bardziej działa na linię boczną niż na apetyt.
Faktem jest, że już w pierwszych dniach stycznia brzegi pomorskich rzek, nad którymi bywam pokazują polską i jakże smutną, mentalność – jesteśmy narodem brudasów. Tylko po pierwszym stycznia nad brzegami można znaleźć sterty świeżych śmieci, których zaczyna przybywać z każdym kolejnym dniem. Zatem może by tak nieco odwrócić rzeczywistość i wraz z rozpoczętym nowym sezonem sprawmy wszyscy by to stałem się mitem a nie faktem
Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś nad wodą
Paweł GARBUS Kołodziejczyk